|
Był mi pisany Zamość - rozmowa z Marią GmyzZrezygnowała z kariery w Krakowie, nie została w Paryżu po odbyciu stażu zawodowego w pracowni światowej sławy prof. Stefana du Chateau. Marii Gmyz działalność zawodowa architekta nie przeszkodziła w działalności społecznej, samorządowej i realizacji wielu pasji.
Teresa Madej -Zanim zapytam Panią o dzieciństwo, ciśnie mi się na usta pytanie - dlaczego Pani wybrała Zamość? Ukończyła Pani studia w Krakowie, odbyła Pani staż w Paryżu i potem zdecydowała Pani, aby swoją przyszłość związać z Zamościem.
Maria Gmyz: -To był czysty przypadek, chociaż Zamość podobał mi się od zawsze. Będąc jeszcze w Krakowie, koleżanka zaproponowała mi stypendium fundowane z Pracowni Konserwacji Zabytków w Zamościu, ponieważ ona sobie to załatwiła, ale wyszła za mąż w Krakowie, zmieniła plany i szukała kogoś, kto pochodziłby z tych terenów, bo miałby się gdzie zamieszkać. Czyli stypendium przez rok brane w Krakowie i gwarantowana praca dla architekta w PKZ w Zamościu.
Ponieważ moi rodzice wywodzą się z tych terenów, a mój przyszły mąż, wówczas jeszcze narzeczony, pochodził z tych stron, więc pomyślałam, że może warto skorzystać z tego stypendium, tym bardziej, że rodzice nie byli zamożni i każdy grosz, który by wpływał do budżetu domowego, był zachętą, by do Zamościa wrócić. I tak trochę przez przypadek wróciłam do Zamościa w roku 1983, jeszcze przed obroną dyplomu, który wykonywałam pod kierunkiem prof. Wiktora Zina.
TM - Czyli było to już po okresie wielkiej rewaloryzacji Zamościa na jubileusz 400-lecia Zamościa, przypadający w 1980 r. Proszę przypomnieć jak wyglądał wówczas Zamość. Z czym się Pani zderzyła w pracy w PKZ? Jakie było pierwsze zadanie?
Maria Gmyz: -Tak. Zamość wyglądał jak zwykle pięknie, ale miał jeszcze sporo do zrobienia. Miasto było jeszcze w budowie i remontach, potrzebowało specjalistów architektów, konstruktorów, konserwatorów dzieł sztuki, artystów wszelkiego typu, inżynierów, inspektorów nadzoru. Moje główne i pierwsze zdanie to renowacja Starego Miasta w Zamościu - Furta Wodna, plateau bastionu, wszystkie fortyfikacje, kamienice Starego Miasta, między innymi kamienica Bernarda Morando, tzw. Morandówka, zespół budynków S. Klarysek, obecnej siedziby Państwowej Szkoły Muzycznej. Robiliśmy też projekty z Chełma i Krasnegostawu. To wszystko było na warsztacie. Moja praca polegała na inwentaryzacji obiektów, projektowaniu rozwiązań i wykreślaniu ich tuszem na kalce. Moim pierwszym przełożonym był arch. Marek Cempla, następnym arch. Andrzej Cygnarowski, współpracowaliśmy z arch. Janem Radzikiem. To nie trwało długo, ponieważ szybko awansowałam na kierownika zespołu. Zrobiłam uprawnienia i rozpoczęłam studia podyplomowe w Warszawie. Po paru latach pracy w Zamościu niestety PKZ-ty się "rozsypały" i wyjechałam na staż do Paryża.
TM - A jak doszło do Pani stypendium w Paryżu?
Maria Gmyz: - Do odbycia stażu w Paryżu dostałam zaproszenie od arch. prof. Stefana du Chateau do Jego biura projektów. Potrzebował młodych architektów. Ponieważ był Polakiem, poszukiwał Polaków, chciał im pomagać. Oczywiście nie wahałam się ani chwili, bo to była dla mnie szansa. By się dokształcić językowo, Profesor zapisał mnie na Alliance Francaise. Byli tam też inni architekci. Ponieważ byłam sumiennym pracownikiem Profesor czasami mnie wyróżniał. Jeździłam z nim na różne wykłady, sympozja, wystawy, koncerty. Przedstawiał mnie jako swoją asystentkę, odbierałam służbowe telefony, aranżowałam spotkania.
Często jeździliśmy na południe Francji, do Venasque, posiadłości letniskowej Profesora, gdzie posiadał rodzinną willę, wtopioną w skały, którą sam wraz z żoną zaprojektował. Żona Profesora Pani Krystyna również pochodziła z Polski i także była znanym architektem. Profesor był wspaniałym człowiekiem, naukowcem i wielkim patriotą, tęsknił za Polską. Na stażu było wtedy wielu Polaków, był również mój starszy brat. Profesor miał piękną misję - pomagania Polakom.
TM - Jak pani poznała prof. du Chateau?
Maria Gmyz: -Znaliśmy się z Panem Profesorem dużo wcześniej na polu zawodowym. Często przyjeżdżał do Polski, Po upadku PKZ przyjechał do Polski na ślub mojego brata i tak sobie wymyślił, że zaprosi mnie na staż do Paryża. To był dla mnie bardzo intensywny i twórczy czas. Pracę w Paryżu zaczynaliśmy o dziewiątej rano i kończyliśmy o osiemnastej. W południe była przerwa na sjestę, podczas której zwiedzałam Paryż. Po pracy jechałam szybko metrem na godzinny kurs języka francuskiego, potem w nocy ok. 21.00 wracałam do rezydencji profesora pod Paryżem. Tam czekały mnie następne zadania i różne rozrywki, które planował Profesor. Jechaliśmy w nocy do Paryża na wystawy, koncerty.... By polscy stażyści nie odstawali dużo od Francuzów Profesor nawet wysyłał nas do butików, by się odpowiednio ubrać. Ja osobiście otrzymałam aparat fotograficzny, przyrządy do pomiarów w terenie i do rysowania. Wydaje mi się teraz, że byłam Jego ulubioną stażystką, chociaż pomagał równo wszystkim Polakom. I tak przez trzy lata pracowałam w jego biurze.
TM - Czym zajmowało się biuro prof. du Chateau?
Maria Gmyz: -To było duże biuro projektwów. Profesor był twórcą i wynalazcą nowatorskich struktur przestrzennych. Rozpowszechniał swoje dzieło - szerokie duże lekkie przykrycia hal sportowych, stadionów, dworców, pływalni. Wykonywał też przekrycia wystaw i okazjonalnych ekspozycji, także dla ołtarza papieskiego we Francji. Profesor również rysował i malował obrazy, mając w tym czasie 82 lata. Był tak żywotny, że wszyscy zazdrościliśmy mu sił witalnych.
Pomagałam mu w przygotowaniu wystaw, robiłam slajdy. Cała ta praca była powiązana z moim kierunkowym wykształceniem - architekturą.
TM - Proszę powiedzieć skąd się wzięły u pani zdolności plastyczne, muzyczne i literackie? Rodzice pracowali na roli. To może po dziadkach?
Maria Gmyz: -Rodzice pracowali na roli z konieczności. Mój ojciec jako młody 17-letni chłopak wstąpił do Armii Krajowej, w wojennych potyczkach został ranny. Przez kolegów z AK został wykradziony z niemieckiego szpitala. Potem jako więzień polityczny siedział na Majdanku i Zamku lubelskim. Z tego powodu ojciec nie mógł się kształcić. Próbował potem po wojnie uzupełniać edukację, ale nie pozwalały na to władze komunistyczne. Przez to również Ojciec i Mama oraz cała nasza rodzina byliśmy w czasach powojennych przez komunistyczne władze szykanowani. Tato miał zdolności plastyczne i literackie. Muzycznych talentów nie wykazywał, ale musiał czuć muzykę bo swoje dzieci wysyłał do klas muzycznych, a moi bracia w szkole podstawowej chodzili na prywatne lekcje muzyki, grali na skrzypcach. Ja natomiast, z powodu braku finansów, mogłam tylko zazdrościć i uczyć się od nich. Nasi rodzice czuli potrzebę kształcenia dzieci, wszystkie swoje siły i pieniądze przeznaczali na ten cel.
Wracając do mojego ojca - to mój ojciec bardzo pięknie rysował konie. Jako dzieci zawsze otwieraliśmy buzie ze zdziwienia jak na kartce, w pięć minut, powstawał koń. Mama także miała zdolności plastyczne, bo pamiętam, że pomagała dzieciom sąsiadów odrabiać lekcje z rysunku. I chociaż sami rodzice pracowali na roli, to dzieciom zapewnili pełną edukację. Cała nasza trójka skończyła studia na kierunkach artystycznych i ścisłych. Ja i starszy brat skończyliśmy architekturę, a młodszy brat - chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim. Muzyka też nie była nam obca, ja w średniej szkole byłam w klasie muzycznej i grałam na flecie.
TM - Jak na dziewczynę z małej miejscowości to wybrała pani bardzo ambitne studia.
Maria Gmyz: -Tak, sama nie wiem skąd to się wzięło. W domu zawsze się mówiło, że będę nauczycielką. Przyjęłam do wiadomości i przez całe liceum myślałam o tym nauczycielstwie aż do klasy maturalnej, nawet byłam na humanistycznym fakultecie. Lubiłam pisać wypracowania, pofantazjować, a pierwszy wiersz napisałam w podstawówce. To wynikało z pewnego przeżycia. Biegałam do figurki Marki Boskiej po przeciwnej stronie ulicy i tam w kałuży zobaczyłam odbicie nieba. Nurtowało to mnie jak jest tam głębia. I o tej kałuży napisałam wiersz. W liceum pisałam fraszki na koleżanki i nauczycieli, tak dla żartu. W klasie maturalnej ułożyłam scenariusz rozrywkowy na studniówkę i dzień zakończenia naszej matury. Stwierdziłam, że mi to łatwo przychodzi. Od tego czasu pisałam też pamiętnik, jak na młodą dziewczynę trochę filozoficzny. Cały czas w liceum przygotowywałam się do studiów pedagogicznych, dopiero rok przed maturą przeszłam do grupy matematyczno fizycznej z myślą o architekturze na Politechnice. Nie było to łatwe, za krótki okres przygotowań do egzaminów wstępnych na uczelnię. Nie miałam wyrobionej ręki do rysunków odręcznych i za pierwszym razem się nie dostałam. By ćwiczyć rysunek i nie zapomnieć przedmiotów ścisłych, poszłam do pracy na zastępstwo, jako nauczycielka do szkoły podstawowej w małej miejscowości. Młodzież uczyłam matematyki, fizyki, wychowania muzycznego i wychowania plastycznego, byłam nawet przez jakiś czas wychowawczynią jednej klasy. Na moich lekcjach uczniowie siedzieli cicho, choć inni nauczyciele mieli z młodzieżą problemy.
TM - Nauczycielką jednak pani nie została, tylko architektem. Po stażu w Paryżu wraca pani nie do Krakowa, tylko do Zamościa.
Maria Gmyz: -Mój mąż się tutaj osiedlił, przejął gospodarstwa po rodzicach - swoich i moich. Oboje postanowiliśmy, że zostaniemy w Zamościu, bo Zamość nam się podobał. Prof. du Chatedau też lubił Zamość, pochodził bowiem z terenów Hrubieszowa. Pamiętam jak kiedyś przyjechał i rozpłakał się na widok zamojskiego Starego Miasta. Był bardzo romantyczny. Nasze działania były ukierunkowane na Zamość. Od ówczesnych władz miasta otrzymałam małe służbowe mieszkanie, w którym jestem do dziś, bo nie wyobrażam sobie życia poza starówką. Po powrocie z Paryża mogłam sobie kupić komputer i jako pierwsza ze środowiska architektów w Zamościu kupiłam sobie program do kreślenia rysunków. Wtedy też założyłam działalność gospodarczą i wynajęłam na tę działalność lokal na Starym Mieście. Kiedy osiągałam kolejne sukcesy, szkoda mi już było stąd wyjechać, bo ja się w zamojskiej Starówce zakochałam. Wychodzę z mieszkania i jestem w środku Starego Miasta, czuję się jak element architektoniczny, kolumna, może trochę słaba, ale taka, która tu musi być, bo jak stąd odejdzie to coś się zawali, pryśnie jak bańka mydlana. Owszem, jeździliśmy, szukaliśmy dla siebie innych miejsc, ale żadne nie było takie piękne i przyciągające jak Stare Miasto w Zamościu. Tak mi się wydaje, że Zamość był mi pisany.
TM - Pani pracownia koncentrowała się na projektach architektonicznych. Wszyscy pamiętamy słynny ołtarz papieski jako pani pracę. Realizowała pani projekty w całym regionie.
Maria Gmyz: -Tak, oczywiście i to nie tylko w regionie. Projektów było dużo w całej Polsce a nawet za granicą. Powoli i konsekwentnie wyrabiałam sobie nazwisko jak markę. Projektowałam prawie wszystkie typy budynków: mieszkalne, usługowe, z czasem były budynki użyteczności publicznej, oświatowe, sportowe, a nawet sakralne. Konkurencja zawsze była duża, w Zamościu było wielu architektów. Na swój sposób odniosłam sukces, przetrwałam, a swoją Pracownię autorską mam do dziś.
TM - Były lata boomu?
Maria Gmyz: -Były takie lata, że zatrudniałam w pracowni dziesięć osób, a oprócz tego współpracowałam z dwudziestoma innymi. Miałam swoje lata dobrej prosperity - był ołtarz papieski, sale gimnastyczne, kościoły. Za najlepszą realizację województwa lubelskiego otrzymałam Kryształową Cegłę. Otrzymywałam liczne nagrody i wyróżnienia.
TM - Pomimo dużej ilości zleceń i długich godzin pracy, ciągle było pani za mało. Szukała pani dla siebie wielu różnych aktywności na wielu płaszczyznach, takich non profit.
Maria Gmyz: -Oczywiście, zawsze mi było za mało. Byłam i jestem niespokojnym duchem. To jest trudne do wytłumaczenia, ale to jest silniejsze ode mnie. Kiedyś jak przebywałam w szpitalu, bo nie mam najlepszego zdrowia, mąż pyta: -Co mi przynieść? Ja odpowiadam: -Proszę mi przynieść notes i ołówek. Bo musze pisać, coś mi każe pisać. Napisałam wtedy parę utworów, potem następne. Pisałam do szuflady do momentu, kiedy ks. prof. Czesławowi Bartnikowi z KUL podarowałam swój wiersz. Po paru dniach Ksiądz zadzwonił i zapytał - czy mam jeszcze inne wiersze i zapytał dlaczego ich do tej pory nie wydałam. I tak się zaczęła moja przygoda z wydawaniem tomików. Ja na początku nie miałam odwagi, bo poezja to jest przedstawienie siebie, pokazanie swojego wnętrza, a nie każdy ma odwagę przyznać się do tego, co myśli. Moja poezja jest głęboko filozoficzna, religijna. Ja piszę to, co czuję. Jestem indywidualistką i mam do pisania swoją "studnię", z której czerpię. Poezja przeplata się w moim życiu z twórczością plastyczną, architektoniczną, podobnie jak działalność na rzecz ludzi.
TM - To zapewne rodzaj koniecznej wypowiedzi osoby obdarzonej talentami.
Maria Gmyz: -Raczej wdzięczność Panu Bogu za to, że żyję, że obdarował mnie talentami na które nie zasłużyłam. Z tego wynika radość i wdzięczność, pomimo słabego zdrowia, że coś w życiu za "nic" otrzymałam.
TM - Za "nic"?
Maria Gmyz: -Za nic! Bo to, co otrzymujemy od Boga, to jest za "nic". To nie jest za coś.
TM - A czy to nie jest tak, że Pani na to wszystko ciężko zapracowała? Była Pani zawsze aktywna, pilna, ambitna, silna. Nie oczekiwała Pani, że spadnie na Panią coś gotowego, tylko nauką, praca, wszechstronnością zainteresowań i podejmowaniem ważnych decyzji zdobyła to sama. Choćby decyzją - będę architektem, a nie nauczycielką.
Maria Gmyz: - Ja po prostu robię to co, lubię i ufam Panu Bogu. A jak się robi to co się lubi, to to nie jest ciężkie. Przeciwności były zawsze, ale były one dla mnie zawsze wyzwaniem do walki o swoje i innych szczęście. Ja wiedziałam, że ta pedagogika do której się przygotowywałam z uwagi na sugestie rodziców, nie sprawi mi problemów, ale mnie ciągnęło do innych rzeczy. Zawsze decydowałam sama o tym, czego chcę. Jeśli do czegoś nie byłam przekonana, nie czułam tego wewnętrznie, to nikt mnie do tego nie mógł zmusić. Zawsze mnie ciągnęło do szerokiego świata, a architektura mi odpowiadała.
TM - Biorąc pod uwagę fakt pochodzenia Pani z małej miejscowości, gdzie chwilę wcześniej doprowadzono prąd, a potem start na Politechnikę Krakowską, wreszcie stypendium i staż w Paryżu, to albo wielka z Pani szczęściara, albo wielką łaskawością obdarzył Panią Stwórca.
Skąd się wzięła u Pani potrzeba działalności społecznikowskiej, liczne inicjatywy oraz szeroka działalność na rzecz innych i kraju?
Maria Gmyz: -Po osiedleniu się w Zamościu i powstaniu naszej diecezji udzielałam się w ruchach katolickich. Przyjęłam zaproszenie od ks. kanclerza prof. Fr. Greniuka na spotkanie, którego celem było zorganizowanie Dni Kultury Chrześcijańskiej. Wszyscy byli zgodni, że to dobry pomysł, ale nikt się za to nie zabrał. A ja, mając duszę społecznika, którą wyniosłam z domu rodzinnego, powiedziałam, że chętnie się zaangażuję. Niektórzy mówili, że co roku wybijemy medal, żeby był ślad w społeczeństwie. Ja miałam inny pomysł, zróbmy cykliczny konkurs plastyczno-literacki dla dzieci i młodzieży, a także wystawy, koncerty, sympozja. Mieliśmy wówczas Katolickie Stowarzyszenie Inteligencji, którego wtedy byłam sekretarzem a potem przewodniczącą i zabraliśmy się do ciężkiej pracy. Odzywały się głosy krytyczne, że kto to będzie brał w tym udział. Uparłam się, że to czuję, widzę i to zrobię i zrobiłam. Pierwszy konkurs w katedrze miał tytuł "Kobieta wychowawczynią do pokoju". Zaskoczyłam księży i kolegów, bo na konkurs wpłynęło ponad 200 prac. Z roku na rok konkurs się rozrastał i były prace z Ukrainy, Włoch, Kanady. Sukces cieszył, ale musiałam to stopniowo ograniczać do diecezji, wymagało to bowiem ogromnej pracy, a trudno było o wsparcie innych. Przeważnie robiłam konkurs jednoosobowo przy wyproszonym wsparciu życzliwych osób i sponsorów. I tak robię ten konkurs do dziś już 25. lat.
TM - Ale to nie jest jedyna Pani inicjatywa.
Maria Gmyz: -Tak, nie była jednyną! Było dużo inicjatyw, jedną zauważalną jest np. Katolicka Szkoła Publiczna im. Św. O. Pio w Zamościu.
TM - Proszę też opowiedzieć o działalności na rzecz Fundacji Centrum Wysiedlonych na Zamojszczyźnie.
Maria Gmyz: -To wzięło się z tradycji rodzinnej, z opowiadań rodziców, gdzie mówiło się o krzywdzie ludzi, którzy byli wypędzani ze swych domów, a na ich miejsce nasiedlano Niemców. To utkwiło głęboko w mojej świadomości i musiałam się tym zająć. Ta świadomość krzywdy i wrażliwość małego dziecka, a ja byłam bardzo wrażliwym dzieckiem, wręcz nadwrażliwym, raniły mnie mocno. Raniły mnie nawet słowa i opowieści o wojnie, zapadały głęboko w sercu. Myślę, że w duszy dążyłam do porządku w świecie, bolało mnie cierpienie innych. Do tej inicjatywy Fundacji Centrum Wysiedlonych na Zamojszczyźnie włączyłam się po jej powstaniu. Działał w niej mój starszy brat Bogdan i grupa kolegów. Dążyliśmy do utrwalenia pamięci o tragedii mieszkańców Zamojszczyzny. Realizowane były filmy o Dzieciach Zamojszczyzny, dystrybuowaliśmy książki poświęcone tej tematyce. Wykonane zostały projekty budowy ośrodka, zrobiłam wizualizację komputerową obozu przesiedleńczego w Zamościu, współpracowaliśmy z Domem Dziecka w Siedlcach, mamy spisane opowieści osób wówczas wysiedlonych.
TM -Przyszyły kolejne wyzwania i została Pani zastępcą Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. A co Zamość z tego ma?
Maria Gmyz: -Zamość ma z tego bardzo dużo. Dlatego że ja, jako mieszkanka Zamościa i osoba zakochana w Zamościu, swoje "trzy grosze" wszędzie wkładałam i gdzie się da, opowiadam o swoim wyjątkowym mieście. Przecież to jedyne w województwie i niepowtarzalne w świecie miasto wpisane na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, uznane przez Prezydenta RP Pomnikiem Historii. Niewiele osób ma tego świadomość o takich skarbach, widzą tylko swoje. Musimy mieć reprezentację w województwie, która o nas zadba o nas się upomni, a nawet zawalczy. W tym celu organizowałam sympozja w Zamościu i zapraszałam władze, panią minister i inne wpływowe osoby, które pomogły w pozyskaniu środków finansowych dla Zamościa. Bo gdyby te osoby nie widziały Zamościa i nic o nim nie słyszały to na pewno tych pieniędzy byśmy nie pozyskali. To są środki na różne inicjatywy, m. innymi na kościół o.o. Franciszkanów, na Katedrę Zamojską i na Akademię. Nie są to bezpośrednie przełożenia, ale to są "kamyczki" wrzucane do wody. To są rozmowy, dyskusje, konferencje, gdzie się przedstawia problem, potrzeby i uzasadnienia, to są pisma poparcia z Lublina, prezentacja dokumentacji. To procentuje z czasem i dzięki temu Zamość bardzo zyskał i tak jak Polska odbudowała się po utracie niepodległości, Zamość powstaje z ruin, które za przyczyną różnych zniewoleń zaborców powstały. Tam gdzie nas nie ma, to się o nas nie mówi, bo inni zabierają głos. Pomagam miastu Zamość w opiniowaniu projektów, sprawdzam przygotowywaną na różne obiekty dokumentację, rozmawiam z ludźmi i urzędami. Mam w tygodniu średnio kilkanaście telefonów z prośbą o pomoc lub interwencję, w różnych kwestiach. Korzystam z tej szansy, żeby w miarę możliwości pomóc każdemu.
TM - Czy w związku z pracami przy Katedrze Zamojskiej będą inne niż plastikowe drzwi?
Maria Gmyz: -Tak. Od kiedy podjęłam pracę w Lublinie, zabiegamy o to, aby drzwi wiatrołapu zostały zmienione. Mamy już pewne propozycje, były już rozmowy z księdzem proboszczem i jest w tej kwestii dobra wola. Ponieważ zrealizowany projekt "Katedra" jest zamknięty, trzeba odczekać pewien czas, żeby można było rozpocząć inne działanie. Trwa konserwacja i modernizacja prezbiterium i przy okazji ten kontrowersyjny, aluminiowy (wygląda na plastik) wiatrołap też będzie mógł być wymieniony.
TM - Myślę, że ten fakt ucieszy wszystkich zamościan i turystów. I jest drugi temat. Czy stanie studnia na Rynku Wielkim jako dar Bogumiły Sawy dla Zamościa?
Maria Gmyz: -Z panią Bogumiłą Sawą na temat studni rozmawiamy już od kilkunastu lat. Pani Bogumiła trafiła wówczas do mnie jeszcze do Biura Projektowego. Pomagałam jej zbierać wszystkie materiały ze studnią w czasach historycznych, kiedy powstała jak ją zaznaczano na planach i mapach. Pani Bogusia przynosiła swoje materiały, ja to porządkowałam i mam wydaną na ten temat publikację. Jestem zwolenniczką tej studni. Owszem, jest opór materii z powodów komercyjnych, bo są ogródki, które przynoszą dochód i zapewne są podpisane umowy z miastem. Ludzie z tego żyją, więc nie jest to łatwe. Taką inwestycję można było robić bez przeszkód na początku, jeszcze przed wielkim remontem rynku, kiedy się wszyscy zastanawiali, jak ożywić zamojskie Stare Miasto. To sięga czasów działalności PKZ. Na szczęście ludzie sobie poradzili, Rynek żyje, są tylko inne problemy. Wracając do studni, to ostatnio Pani Bogusia - razem projektowałyśmy attykę na "żółtej" kamienicy, za co jestem jej wdzięczna bo ozdobiła Rynek Wielki - wymyśliła, co jest dla mnie ciekawym pomysłem, że może spróbować zrobić atrapę tej studni na jakiś czas i ta atrapa pokazywałaby wszystkim jak to wyglądało. To przybliżone formy, bo dokładnego przekazu nie mamy. Tę atrapę można wstawić w ogródek, sprzedawać z niej lody, czy wodę i zobaczyć jak to funkcjonuje. A później, jakby to się przyjęło, to zbudować studnię prawdziwą, taką jak na akwarelach Lelewela. Mogłaby być tymczasowo np. na kółkach i jak się ją "wywiezie" z Rynku, to ludzie za nią zatęsknią. Kazimierz ma swoją studnię, ma Chełm, mają inne miasta. A my takiej studni nie mamy, chociaż ona kiedyś na Rynku Wielkim była. Są zwolennicy i przeciwnicy tego pomysłu. Są tacy, którzy twierdza, że nie ma co szpecić Rynku. Ale to nie jest szpecenie Rynku Wielkiego, tylko ozdabianie, to kwestia wykonania dobrego wystudiowanego projektu. Jeśli się to dobrze zrobi i np. zaadoptuje do celów komercyjnych, to będą tylko korzyści. Sprawa jest złożona, ale do rozwiązania. Jestem zwolenniczką tej studni i mam nadzieję, że kiedyś krąg zwolenników się powiększy.
TM - Pani Mario, czy są jeszcze marzenia?
Maria Gmyz: -Wydać kolejny tomik poezji, mieć więcej czasu dla bliskich i na malowanie.
TM - A takie marzenie jak odrestaurowanie pałacu w Zamościu?
Maria Gmyz: -To było z kategorii marzeń osobistych, a pałac to kategoria marzeń społecznych, które powinno się zrealizować. Do dla mnie priorytet w moim działaniu konserwatorskim żeby w Zamościu odrestaurować te piękne obiekty. Ja z reguły jestem skromną osobą, prywatnie nie marzyłam o rzeczach wielkich, inaczej to wyglądało w przypadku marzeń dla miasta i lokalnego społeczeństwa.
TM - Ale wielkie rzeczy przychodziły, których Pani była kreatorem.
Maria Gmyz: -Przychodziły, chociaż to nie wynikało z wielkich osobistych marzeń. Architektura to nie było marzenie, to było dla mnie naturalne, że idę na studia, które lubię. Owszem, marzyło mi się aby skończyć studia i mieć dobą pracę, bo zawsze miałam poważne problemy ze zdrowiem.
TM - To oznacza, że sprzyja Pani los, a może tam na górze?
Maria Gmyz: - Może tam na górze.
TM - Tak czy inaczej, Zamość był Pani pisany i w związku z tym, ma Pani wobec Zamościa zobowiązania.
Maria Gmyz: -Mam i chętnie będę je realizować. Jest takie marzenie, które ciągnie się już od kilkunastu lat, to Akademia Zamojska. Można powiedzieć, że jest to moje stałe marzenie, które się ciągnie za mną od lat kiedy się do Zamościa przeprowadziłam. Taka prawdziwa Akademia, czyli prawdziwy Uniwersytet. Rewitalizacja połączona z reaktywacją uczelni. Rozmawialiśmy z wieloma wpływowymi osobami, m. innymi panem Jarosławem Gowinem, ministrem nauki i szkolnictwa wyższego, rektorami i władzami różnych polskich i zagranicznych uczelni. Pomagał nam w tym także duchowni, ks. bp. prof. Jan Śrutwa, ks. prof. Tadeusz Guz i wiele innych osób. Zebraliśmy tysiące podpisów poparcia pod inicjatywą reaktywowania Akademii. Na temat podejmowanych wówczas działań mam zarchiwizowane cztery pękate skoroszyty dokumentów. Jeszcze od czasów gdy byłam przewodniczącą Rady Miasta Zamościa, o tym myśleliśmy. I to jest właśnie takie duże moje społeczne marzenie dla Zamościa, które chciałabym, żeby się spełniło. Zamość zasługuje na taką uczelnię. Uczelnia zawsze tworzy wartościowe środowisko, nowe miejsca pracy. Mam nadzieję że aktualnie pozyskiwane pieniądze z różnych funduszy pozwolą zatrzymać proces destrukcji budynku i pozwolą na realizację i spełnienie wielkich marzeń o słynnej uczelni, Akademii Zamojskiej. Niektórzy powiedzą, że jestem utopistką, ale ja się tym nie zrażam, wierzę, że konsekwentne działania z pomocą Bożą prowadzą do sukcesu. Już dziesięć lat temu miałam kompletną listę profesorów, którzy chcieli przyjechać do Zamościa, ale ówczesne władze miasta widziały, jako lepszą, Wyższą Szkołę Zawodową, a nie Akademię Zamojską.
TM - Bardzo szkoda.
Maria Gmyz: -Bardzo szkoda, bo byliśmy o krok od założenia zalążka tej uczelni, który się potem mógłby rozwijać jak kula śnieżna. Chcieliśmy wówczas uczelnię założyć na bazie KUL-u, bo to wtedy było możliwe, ale nie doszło do tego z powodu braku decyzji ówczesnych władz ratusza, które widziały to inaczej. Pomysł upadł, ale wtedy, na pocieszenie, założyliśmy Katolicką Szkołę Podstawową i Katolickie Gimnazjum. Pomimo niepowodzeń, potrzeba założenia w Zamościu ośrodka nauki nie zanikła. Jest pewna grupa osób, które nad tym projektem dalej pracuje i myślę, że gdyby pojawiła się taka możliwość, to wrócimy do realizacji tego wielkiego społecznego marzenia. W tej części Polski tylko Zamość ma taką szansę na prawdziwą uczelnię ze względu na piękną akademicką tradycję.
TM - Wierzę, że to się uda zrealizować. Dziękuję za rozmowę.
Maria Gmyz: -Dziękuję bardzo. autor / źródło: Teresa Madej dodano: 2019-09-04 przeczytano: 12830 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|