|
Muzyka mnie dopadła - rozmowa z Janem "Ptaszynem" WróblewskimKról polskiego jazzu. Nazwany ojcem chrzestnym zamojskiego jazzu. Dlaczego akurat wybrał sobie Zamość? Co spowodowało, że tak bardzo zżył się z tym miastem?
Decyzją władz miasta Zamościa i fundatora, tablica honorująca osobę wielkiego jazzmana, jako druga zostanie odsłonięta w zamojskiej Alei Sław.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski w elitarnym wywiadzie dla Czytelników Zamość onLine oraz fanów jazzu.
Waldemar Brzyski - Nazwano pana "Ojcem chrzestnym zamojskiego jazzu". Związał się pan z zamojskim jazzem praktycznie od początku. Dlaczego akurat wybrał pan Zamość? Co spowodowało, że tak bardzo zżył się pan z tym miastem?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Dostałem oficjalnie taki tytuł. Ja niczego nie wybierałem. Jak pierwszy raz tam przyjechałem - bo ja pierwszy raz przyjechałem do Zamościa w 1963r. - to miasto wyglądało okropnie. To było piekielną, deszczową jesienią.
Teresa Madej - Pamięta pan tę datę?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Pamiętam to doskonale, bo nawet nie zdążyłem się miastu przyjrzeć. Myśmy byli o zmierzchu, a za jedyne światełko na całym zamojskim rynku służyła jedna, wisząca talerzowa żaróweczka. Kocie łby, kałuże, żadnego dobrego wrażenia. Ale jak byłem drugi raz, to były już zupełnie inne możliwości.
Teresa Madej - Ten pierwszy raz to był jakiś koncert?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - To był koncert tylko z dojazdem, przyjechaliśmy i wyjechaliśmy. Ten zasadniczy raz to był Grzegorza Obsta "Jazz na Kresach". Atmosfera była tak szalona, że to można było zwariować. Od razu zaczęły się przyjaźnie, rozmowa o ciągu dalszym, a potem tak już szło. Dla mnie Zamość, przepraszam bardzo, nie kojarzył się ani z zabytkami, ani z żadnym innym diabelskim czortem. Jak się tam usiądzie w Rynku Wielkim na kawce, i ma się przed sobą cały ten wystrój, jaki tam jest, to naprawdę trudno szukać bardziej sympatycznych miejsc. Mieliśmy tam kilku znajomych i to się w naturalny sposób ułożyło. Oczywiście, pomijając te wszystkie relacje, Zamość odegrał jakąś rolę w historii i ten ciężar tam wisi w powietrzu. I to też ma swoje znaczenie.
Zamość dorobił się w bardzo szybkim okresie czasu trzech imprez, mniej lub bardziej z jazzem związanych, regularnych i to jest ewenement. Zwłaszcza, że ci, którzy się tym zajmują, stowarzyszenie, czy grupka ludzi, nie są bogaci. Oni prowadzili niejednokrotnie te imprezy na przetrwanie ale się nie dali. To jest ewenement.
Teresa Madej - Czy można to porównać z innym miastem?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Nie można. Są miasta, które na podobnej wariackiej zasadzie działają i starają się, wbrew wszystkim ekonomicznym przeciwnościom, utrzymać imprezy, ale nie ma takiego miasta, które by to robiło z trzema imprezami.
Teresa Madej - Urzekł pana i klimat Zamościa i ludzie?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Klimat Zamościa i straszliwa "sterta przyjaciół". Bo jak ja wlezę tam na Rynek, to ja tam mam więcej przyjaciół, jak w Warszawie. Mnie przede wszystkim urzekł urok tego ryneczku, zwłaszcza od czasu, kiedy zamienił się w takie zbiorowisko ogródków, miłych miejsc do spotkania, do posiedzenia, do poleniwienia, do pracy, do obgadania wszystkiego, co jest do obgadania. Po prostu jest fajnie. Ja nie mam w Warszawie, zresztą jak miała pani okazję się zorientować, ani jednej zakichanej kawiarni, którą bym preferował, czy szczególnego miejsca. A tam w Zamościu mam, nieomal każdy zakamarek. Oczywiście, że to jest cenne, że się wchodzi i czuje się od razu tak, jak by się człowiek czuł u siebie w domu, w najlepszym towarzystwie. Tu takich środowiskowych miejsc, no może poza Klubem Tygmont, ale to jest inna specyfika, nie ma.
Waldemar Brzyski - Patrząc na zamojskie imprezy jazzowe i spoglądając w przeszłość, chyba można pokusić się o stwierdzenie, że to, co najlepsze, to już było. Chyba teraz jest już dużo trudniej ściągnąć czołowe nazwiska?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Ja bym powiedział, że jest zdecydowanie łatwiej, jeśli się ma pieniądze. Wszystko można mieć, z całego świata. My w całej Polsce nie jesteśmy tacy bogaci, by było nas na to stać. Natomiast Zamość niejednokrotnie pokazywał, że nawet nie ściągając tych gwiazd, można zrobić sympatyczną imprezę. Wymiar artystyczny? Wiadomo, że z wymiarem artystycznym polskiej ekipy nie przeskoczy się świata. Nie ma cudów. Ale jest coś w atmosferze, że tam się chce przyjeżdżać. Natomiast jeśli chodzi o medialne nagłośnienia, to jest skandaliczne ze strony rozmaitych instytucji, jeśli tam się odbywa konkurs wokalistów, który wyłonił chyba wszystko co najlepsze w Polsce, do tej pory. Natomiast trudno z niego zobaczyć sprawozdania, ani nie ma nagrań, ani nie ma ni cholery, telewizja nie jest zainteresowana, dziennikarze nie są zainteresowani. Kiedyś byli. W tej chwili, wydaje mi się, że miejsce kultury w mediach zostało przesunięte na bardzo, bardzo daleki plan. To nie jest wydarzenie. Żeby nie wiem co się stało, to nie jest wydarzenie. Żeby tam przyjechali najlepsi artyści z całego świata, to też nie jest wydarzenie. Kiedy ktoś wygra nieoczekiwanie konkurs wokalistów, to nigdzie nie ma notki. Nigdzie! Jeśli "pan Kłopotek" sprawi jakiś "kłopot" to wie cała Polska. Jeśli się zdarzy wydarzenie artystyczne, to nie interesuje nikogo z mediów! Ludzie mediom ulegają. To nie ma porównania z tym, co dzieje się w Zamościu, gdzie jest całkiem niezły tłumek.
Waldemar Brzyski - Kiedyś jazz był grany przede wszystkim w lokalach. Miało to swój klimat. Czy dobrym rozwiązaniem jest wyjście z tą muzyką na ulice, granie - tak jak w Zamościu - na Rynku Wielkim? Czy te klimaty można przenieść na otwartą przestrzeń?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - To nie ma żadnego znaczenia. I zawsze tak było, niezależnie od klubowych sal, były plenery. Akurat w Zamościu, wydaje mi się, wyjście na Rynek Wielki było genialnym pomysłem. Da mnie ten Rynek ma teraz więcej klimatu niż miał kiedyś Klub "Kosz". To jest inna specyfika, oczywiście, bo klubowe granie jest troszkę na innej zasadzie. Przyjeżdża jeden zespół, jest troszkę zamknięte, kameralne grono publiczności, To działa na zasadzie bardzo zamkniętego kontaktu, ale ta atmosfera Ryku wspaniale się sprawdza. To jest coś, co trudno w Polsce znaleźć, plenerów jest do diabła i trochę ale nie ma rynku. Mnie się to cholernie podoba.
Waldemar Brzyski - Jest pan w jazzie od lat. Jak na przestrzeni lat zmienia się ta
muzyka? Czy jest to muzyka zamknięta, czy cały czas ewoluuje?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Zmienia się, diabelsko się zmienia. Zresztą w tym zawsze był galimatias, bo do jazzu, od pradawnych czasów, próbowali podpiąć się ludzie, którzy z tym jazzem nic wspólnego nie mieli. Nie wiem dlaczego różni muzycy za punkt honoru stawiają sobie traktowanie ich jako jazzmanów. Należenie do innego gatunku nie jest żadna obrazą. Pamiętam, że w latach pięćdziesiątych, żeśmy się tarmosili, że muzyka "knajpowa" to nie jazz. Jak się od tego czasu zaczęło, tak cały czas trwa. Ten jazz, on oczywiście ewoluuje, ale wielu ludzi zapomina, że pewne podstawy tego gatunku zostają aktualne, i kiedy ich nie ma to jest trochę nie tak.
Teresa Madej - Pana jazz to unikat w skali kraju.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Nie aż tak. Dla mnie zasadą w jazzie, co obowiązywało w dawnych czasach, jest indywidualność. Jakimś najwyższym dążeniem było uchwycenie własnej specyfiki, własnego stylu, a cały czas słyszę o jakiś szkołach. Zróbmy szkołę europejską, polską, radziecką. Jest to kompletny nonsens. Tyle powinno być szkół ilu jest muzyków, którzy maja coś do powiedzenia. Takiego faceta powinno się rozpoznawać po pierwszych paru dźwiękach i najczęściej, jeśli mamy do czynienia z osobowością, to tak jest. Natomiast wszyscy chcą nas wpędzić w jakieś tworzenie polskiej szkoły jazzowej. To słyszę chyba od czterdziestu chyba lat i to jest dla mnie nonsens. Jeśli Zbyszek Namysłowski wyjdzie na scenę i zagra, to czy chce czy nie chce, to tutaj się urodził i będzie miał jakieś nasze echa. To wynika z natury człowieka.
Teresa Madej - Czy w jazzie zawsze można zagrać coś nowego?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Taka jest zasada, że powinno się do tego dążyć, choć nie zawsze jest to możliwe. Są dni lepsze, są dni gorsze. Zasada jest taka, żeby nie powtarzać tego samego w kółko. Natomiast czy się wymyśli coś nowego to są zamierzenia, choć to się rzadko udaje, żeby coś rewolucyjnego zrobić. Nie ma takiego człowieka, żeby sypał "wynalazkami" z dnia na dzień.
cdn autor / źródło: Teresa Madej dodano: 2009-03-01 przeczytano: 14202 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|