|
Adam Niklewicz - "graficzna polska mafia" w USAWyszukiwarki internetowe podają o nim informacje przede wszystkim w języku angielskim. Tymczasem Adam Niklewicz urodził się w 1956 r. w Hrubieszowie. Liceum Sztuk Plastycznych ukończył w Zamościu. Co dalej? Dalej wspaniała kariera artysty ilustratora w USA. Po dwudziestu latach powraca by uczestniczyć w plenerze ilustratorów w Kawęczynku, zorganizowanym przez BWA Galeria Zamojska w Zamościu.
Teresa Madej - Informacje o panu można pozyskać prawie wyłącznie w wersji angielskiej. O tym jak robi się karierę w stylu amerykańskim - porozmawiamy za chwilę. Proszę wcześniej powiedzieć o swoich korzeniach, czyli o Zamościu.
Adam Niklewicz - Moje korzenie sięgają Hrubieszowa. Wraz z rozpoczęciem nauki w Liceum Plastycznym przeniosłem się do Zamościa, i odtąd jestem zamościaninem, aż do wyjazdu z Polski. Tak się złożyło, że moja rodzina też przeniosła się do Zamościa. Studia rozpocząłem w 1971. Zdawałem do Warszawy, na UMCS w Lublinie i do Wyższej Szkoły Plastycznej w Łodzi. Jakoś nie mogłem przekroczyć tego magicznego progu uczelni artystycznej. Sfrustrowany postanowiłem pojechać do Ameryki i tam zrobić dyplom.
Teresa Madej - Jak to mogło być wówczas możliwe?
Adam Niklewicz - To był okres krótkiej odwilży wolnościowej, kiedy można było wyjechać. My wyjechaliśmy na kilka dni przed wprowadzeniem stanu wojennego.
Teresa Madej - Pan i...
Adam Niklewicz - I moja żona. Wyjechaliśmy bez strategii, bez planu. Wyjechaliśmy do Austrii i tam zgłosiliśmy się do obozu dla uchodźców. Wprowadzenie stanu wojennego bardzo nam pomogło, bo mogliśmy się starać o wyjazd do Ameryki, co wcześniej było niemożliwe. Myśleliśmy nawet o czymś zastępczym, jak Australia.
Teresa Madej - Czyli skorzystał pan z tego łutu szczęścia, jakim był - choć zabrzmi to paradoksalnie - stan wojenny. Czy musiał się pan wykazać by dostać się na uczelnię w Waszyngtonie?
Adam Niklewicz - To jest trochę nieprecyzyjnie. To jest szkoła, która nazywa się Washington University, lecz mieści się w St. Louis Missouri. W moim przypadku musiałem zacząć od nauczenia się języka. To było wynikiem życia wśród Amerykanów. Zamieszkaliśmy w maleńkim miasteczku, gdzie nie było Polaków i musieliśmy się komunikować po angielsku. W tym miasteczku znajduje się uczelnia, której ekwiwalentu nie ma w polskim systemie edukacji. Dwuletni college przygotowuje do wykonywania różnych prac, bardziej skomplikowanych niż może wykonywać absolwent szkoły średniej, ale nie jest to tożsame z ukończeniem uniwersytetu. Poszedłem do tego college, bo to było najlepsze miejsce w mieście by kontynuować swoje plany, swoje zamierzenia i uczyć się języka. Tam był cały wachlarz przedmiotów, które mogłem wykorzystać kontynuując naukę na uczelni. Zrealizowałem program dwuletniego college i za namową jednego z profesorów, złożyłem podanie do Washington University i do innej uczelni - Kansas City Art Institute.
Te podania były trochę nieformalne. Elementem decydującym było pokazanie teczki z pracami. Co ciekawe, ja nigdy nie musiałem okazywać świadectwa ukończenia szkoły średniej, którego zresztą nie miałem ze sobą. W USA osoby, dla której język angielski nie jest językiem ojczystym, zobligowane są do ukończenia kursu i złożenia egzaminu. W dziwny sposób uniknąłem tego, ponieważ zaangażowałem się w dwuletni college, robiłem to na tyle ambitnie, że dostawałem dobre stopnie. I oni zapomnieli, że powinienem zrobić ten egzamin.
Teresa Madej - Proszę powiedzieć, kto pana wówczas finansował?
Adam Niklewicz - Bardzo dobre pytanie. Byłem wówczas kompletnie bez grosza i to był dobry układ. Jeśli jesteś postrzegany jako dobry student to znajdą się sposoby, żeby to sfinansować. To cały system pożyczek i darowizn/stypendiów. Ja korzystałem z takiego skomplikowanego pakietu stypendiów. Mój status był uregulowany - byłem legalnym rezydentem USA a potem obywatelem.
Teresa Madej - Czy pan wtedy malował dla zarobku?
Adam Niklewicz - Na początku przez prawie dwa lata pracowałem na taśmie produkcyjnej w fabryce produkującej podzespoły do samochodów General Motors. To była ciężka praca. W wolnych chwilach tworzyłem coś dla siebie, aby rozwijać się artystycznie. Później, po rezygnacji z tej pracy, pracowałem w firmie produkującej nagrobki na cmentarze. Wtedy robiłem wzory na nagrobki. Poprzez właściciela tej firmy poznałem pewnego zamożnego Amerykanina, który zatrudnił mnie do zrobienia wystroju w jego rezydencji. To była seria malowideł na ścianach i na suficie - sceny westernowe i biblijne. W niespełna dwa miesiące zarobiłem ponad dwadzieścia tys. dolarów w gotówce. To pomogło mi w studiowaniu w pełnym wymiarze godzin w St. Louis. To były dwa ostatnie lata studiów, które pozwoliły na uzyskanie dyplomu uczelni w USA, zgodnie z wymogami tego kraju.
Teresa Madej - Ile czasu upłynęło kiedy zauważono pana w środowisku artystycznym USA, a ile, kiedy zyskał pan miano jednego z najlepszych rysowników w Stanach?
Adam Niklewicz - Już na czwartym roku studiów nawiązałem kontakt z pewną firmą reklamową, która dawała mi zlecenia. Nie były to prace, które włączyłbym do swojej teczki. Ostatni rok na studiach był rokiem świadomego działania by złożyć bardzo mocną teczkę portfolio. Z tym pojechałem do Nowego Jorku, zostawiając żonę z córeczką w Missouri, która urodziła się w rok po naszym przyjeździe do Stanów (1984 r.).
Pojechałem bez planu. Wiedziałem co chcę, ale nie wiedziałem jak to zrobię. W przeciągu kilku tygodni zacząłem dostawać zamówienia. Tam nawiązałem współpracę z wydawnictwami i redakcjami magazynów. Na początku miałem kilka telefonów znajomych moich profesorów z uczelni. Od tego się zaczęło. To bardzo szybko pączkowało, to była reakcja łańcuchowa. W przeciągu kilku tygodni odwiedziłem większość wydawnictw i redakcji w Nowym Yorku. Często wychodziłem już z zamówieniem.
Teresa Madej - Czy to było dla nich tak nowe i odkrywcze i świeże, że zostało dostrzeżone?
Adam Niklewicz - Ja myślę, że nie. To było podobne do pewnego nurtu ilustracji, który miał dobrą reputację i bardzo dobrze się sprzedawał, a którą już robili inni polscy ilustratorzy. Ja troszkę posłużyłem się ich reputacją i być może ich estetyką. Ja to robiłem w sposób naturalny, bo tak jak oni miałem polskie korzenie, nie naśladowałem ich, mnie porównywano do tego, co oni robili. Takimi ilustratorami są: Rafał Olbiński, Krzysztof Zacharow, który w tym biznesie zaistniał dobre pięć lat przede mną. Byli i inni: Janusz Kapusta, Jan Sawka, którzy podobnie obrazowali i oni mieli reputację wręcz takiej "graficznej polskiej mafii". I ja w sposób naturalny wszedłem w to środowisko. To mi pomogło. Ludzie reagowali na to co ja robiłem jako na coś, co jest obeznane i ogólnie się podoba.
Teresa Madej - A co może się podobać w pana pracach?
Adam Niklewicz - Gdy chodzi o moje ilustracje to ja stawiam akcent na koncept. To przysparzało mi zamówień. Chodzi o prostą czytelną metaforę. To jest zamiana czegoś bardzo skomplikowanego, czyli tekstu, na wizualny przekaz, który jest uderzająco prosty, czytelny, a zarazem pokazuje sedno sprawy. To bardzo pociągające wyzwanie.
Teresa Madej - Taki pomysł - jak się rodzi? Doznaje pan olśnienia, zwanego iluminacją?
Adam Niklewicz - Bardzo różnie z tym jest. Należy rozpocząć od przeczytania tekstu. Czasami jest go bardzo mało i to jest lepiej, bo jak za dużo to przekaz ilustracyjny się rozmywa.
Teresa Madej - To jest zastanawiające jak pan z tym przekazem trafia do Amerykanów. Amerykańska kultura jest trochę inna od naszej i europejskiej. Przez dwadzieścia lat życia kształtowała pana polska kultura. Czy to talent pozwolił panu tak szybko odnaleźć się na amerykańskim rynku sztuki? W jaki sposób pan trafił swoim pomysłem/koncepcją w gusta amerykańskie?
Adam Niklewicz - Ja myślę, że tym co mi pomogło jest to, że ten właśnie biznes graficzny, biznes wydawniczy ogólnie jest do rozeznania. Ja byłem w stanie zrozumieć jego strukturę. Ona jest bardzo racjonalna i zrozumienie tego jest podstawą. Nie uważam, żebym miał jakiś nadzwyczajny talent. Konsekwencja, dyscyplina i pracowitość jest tu niezbędna. To dlatego wielu emigrantów odnosi sukcesy na tych polach, na których działają.
Ja pamiętam, że w polskim życiu, polityce - wszystko było irracjonalne. To sprawiało, że człowiek czuł się zagubiony i stawał się ofiarą tego, co się działo. W Stanach wszystko ma swoje racjonalne podstawy i to pomaga. To jest olbrzymi organizm, który emanuje na świat. Tam jest miejsce na wspaniałą literaturę, sztukę, muzykę i byle jaką muzykę, przynoszącą zyski - to jest składowa Ameryki. Jest to bardzo złożony i świetnie zorganizowany organizm.
Teresa Madej - Dzieli się pan teraz swoim doświadczeniem w Stanach?
Adam Niklewicz - Od dziesięciu lat uczę ilustracji na lokalnym uniwersytecie. To jest forma dzielenia się tym, czego doświadczyłem. Sposób w jaki prowadzę swoje klasy ma wiele wspólnego z moim bieżącym życiem zawodowym. Kiedy otrzymuję zamówienia z jakiegoś magazynu, to bardzo często daję to jako ćwiczenie dla moich studentów. Później porównujemy - oni mogą zobaczyć co naprawdę pojawiło się w magazynie i co zrobiłem ja, a co oni, jako ćwiczenie szkolne. Mnie to także pomaga. Oni uświadamiają mi wiele rzeczy i istnienie pewnych symboli, które być może ja bym przegapił.
Teresa Madej - Nie wiem czy to będzie puentą, ale proszę powiedzieć o ilustracji, która została okrzyknięta jako charakterystyczna dla pana.
Adam Niklewicz - Nie wiem czy coś takiego jest. Wiele z moich ilustracji pojawiło się w publikacjach, które są podsumowaniem tego, co się dzieje w tym biznesie. Jestem w tym od dwudziestu lat i trudno mi wskazać tę szczególną. Dla mnie te pierwsze okładki do magazynu były tym krokami milowymi. Jedną z nich jest okładka do Newsweeka, która dotyczyła globalnej mafii, czyli zorganizowanej przestępczości na całym świecie. Była zrobiona do europejskiego wydania Newsweeka. Tak się jednak złożyło, że jeden z większych kryminalistów świata, Pablo Escobar został zamordowany gdzieś w Kolumbii. To wydarzenie pojawiło się na pierwszych stronach gazet i wtedy moja ilustracja pojawiła się w Ameryce, Europie i Ameryce Południowej. No i do tego dostałem więcej pieniędzy. Ilustracja była rozpoznawalna w Ameryce i na całym świecie. Dodam, że kultura amerykańska nie była mi obca, ponieważ Hollywood zapoznaje nas z nią.
Teresa Madej - A co sprowadza pana do Zamościa?
Adam Niklewicz - Ja już pragnę zaprosić wszystkich na wystawę poplenerową do BWA, rezultat prac pleneru ilustratorów. A tematem jest Marek Grechuta, który jest moim ukochanym poetą i pieśniarzem. Z całą przyjemnością przyjąłem zaproszenie aby partycypować w tym plenerze. Trochę czasu upłynie zanim pojawi się ta wystawa, ale tam będzie moja praca. Ja najbardziej znam "wczesnego" Grechutę. To także przyczynek do mojego przyjazdu. Grechuta wpłynął na moją wyobraźnię, był bardzo ważny w mojej twórczości. To, że był multiartystą brało się z tych korzeni, z Zamościa. Tak to się pięknie przenika.
Teresa Madej - Dziękuję za rozmowę.
autor / źródło: Teresa Madej dodano: 2009-09-15 przeczytano: 13157 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|