|
Jaka piękna tragedia W życiu kibica są takie chwile, w których żałuje, że jest kibicem. Chwile zazwyczaj krótkie, trwające najwyżej kilka dni, ale odciskające głębokie piętno na dalszym kibicowaniu. Przychodzą zazwyczaj wówczas, gdy okazuje się, że jego wiara w sukces lub umiejętności danego zawodnika czy zespołu jest zdecydowanie na wyrost. Innymi słowy kiedy kibic już oczyma duszy widział, że dzieje się coś pozytywnego, wówczas dzieją się rzeczy dokładnie odwrotne.
Od kilku lat jesteśmy karmieni propagandą sukcesu w wielu dziedzinach życia. W tym także w zakresie sportu. Nie twierdzę, że nie mamy się tu czym chwalić, bo powodów do radości możemy znaleźć przynajmniej kilka, ale chwilami dochodzi wręcz do przesady. Każdy sukces urasta do miana epokowego wydarzenia, czego przykład możemy obserwować w tych dniach. A w zasadzie nie możemy, bo - jak wiadomo - transmisje z siatkarskiego Mundialu w Polsce zostały dla zwykłych zjadaczy chleba zakodowane. Tu jednak wiadomo, że naprawdę możemy zdobyć nawet medal, więc celebrowanie osiągnięć jest zrozumiałe. Podobnie zresztą jak choćby sukcesów Kamila Stocha czy Justyny Kowalczyk w sportach zimowych. Zupełnie inaczej zaś wygląda sytuacja w piłce nożnej, pomimo tego, że wciąż jest to sport nad Wisłą najbardziej popularny.
Tutaj powodów do świętowania jest o wiele mniej. W piłce klubowej mamy wprawdzie jaskółkę w postaci awansu Legii Warszawa do fazy grupowej Ligi Europy, ale trudno wymazać w pamięci głupotę przez którą ów awans nie został zapewniony już wygraną z Celtikiem Glasgow w ramach III rundy eliminacji do Ligi Mistrzów. Cieszy też ambitna postawa Ruchu Chorzów, któremu naprawdę niewiele zabrakło do wyeliminowania Metallista Charków. Nie zmaże to jednak kompromitacji Lecha Poznań z islandzkimi rybakami i studentami oraz porażki Zawiszy Bydgoszcz ze słabymi Belgami z Zulte-Waregem. Nie lepiej jest też w piłce reprezentacyjnej biorąc pod uwagę totalnie przegrane ostatnie eliminacje do Mundialu oraz niedawne mecze towarzyskie. Ale teraz zaczynają się nowe gry eliminacyjne, a w związku z nimi nowe nadzieje. Pierwsza przeszkoda została rozgromiona w stosunku 7:0. Radość słusznie zapanowała umiarkowana, bo Gibraltar jest drużyną, którą trudniej wymówić aniżeli pokonać. Do ostatniego wtorku jednak istniał jeszcze jeden bastion wiary polskiego kibica piłki nożnej - reprezentacja "olimpijska".
Dawno nie mieliśmy tak mocno nadmuchanego balonika. Jeszcze przed startem eliminacji wpajano kibicom, że od niepamiętnych lat nie posiadaliśmy tak bardzo utalentowanego pokolenia piłkarzy. No bo Milik w Bundeslidze, Zieliński i Wszołek w Serie A, Pawłowski w Primera Division, a do tego zastępy chłopaków regularnie grających w naszej lidze jak Kamiński, Dziwniel, Janicki, Żyro, Furman czy Chrapek. No i trzeba przyznać, że w spotkaniach u siebie ten zestaw funkcjonował całkiem nieźle, bo wszystkie te boje zostały wygrane. Przed wtorkowym - decydującym - pojedynkiem mieliśmy wręcz komfortową sytuację. Wystarczyło po prostu nie przegrać w Grecji, a awansowalibyśmy do barażu o Mistrzostwa Europy, z których później można było uzyskać promocję do gry w igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro.
Jednakże od tamtego czasu sporo się zmieniło, bo też i od ostatniego meczu eliminacyjnego minął niemal rok (acz poza pojedynkiem na Malcie Polacy przegrali i tak wszystkie dotychczasowe wyjazdowe boje). W tym okresie postępy zrobił jedynie Michał Żyro, co zresztą było widać w spotkaniu z Grekami. Poza tym Wszołek przestał grać w Sampdorii, Furman z Pawłowskim, Chrapkiem i Zielińskim zmienili kluby, z tego Furman i Zieliński w nich nie grają, Chrapek musi walczyć o miejsce w składzie Katanii w Serie B, a Pawłowski w Lechii Gdańsk. Klub zmienił też Milik i to nawet dwa razy - w Ajaksie Amsterdam ponownie lądując na ławce, ale on swoim rówieśnikom tym razem ani nie pomógł, ani nie zaszkodził. Nie wiadomo w zasadzie z jakiego powodu. Oficjalnie była nim gra przeciwko Gibraltarowi dwa dni wcześniej, ale jak dotąd nikt mi nie wyjaśnił czemu nie mógł on potem pojechać do Grecji, aby móc wystąpić chociażby w roli zmiennika. 20 minut z pewnością by wytrzymał, a okazało się, że to właśnie był kluczowy czas dla całego meczu.
Bo choć nasi przez całe spotkanie kopali się w czoło i mieli wielkie trudności z utrzymaniem się przy piłce na połowie rywala, to niemal do samego końca mieliśmy rezultat remisowy. I mielibyśmy go do końca, gdyby nie naczynia połączone w postaci Polaków, którzy cofnęli się aż pod własną bramkę, Greka, który postanowił zanurkować z linii naszej "szesnastki" aż pod pole bramkowe oraz arbitra, który dał się na to wszystko nabrać dyktując rzut karny dla gospodarzy zamieniony potem na gola. Tuż przed gwizdkiem zresztą Grecy dorzucili jeszcze trzecie trafienie. Aczkolwiek można powiedzieć, że gdyby Kacper Przybyłko chwilę przed wspomnianym błędem sędziego trafił z ostrego kąta do pustej bramki, to awans mielibyśmy w kieszeni.
Tak się składa, że kilka godzin wcześniej na TVP Sport wyemitowano po raz nie wiadomo który odcinek "Wielkich chwil polskiego futbolu", gdzie pokazano słynny remis na Wembley w 1973 roku. Mało kto chyba pamięta, że wtedy w końcówce otrzymaliśmy szansę podobną do okazji Przybyłki. Może nawet jeszcze lepszą, bo Grzegorz Lato musiał po prostu minąć bramkarza i strzelić łatwo do "pustaka". Tymczasem przegrał pojedynek z Peterem Shiltonem. Dziś po takiej sytuacji można być pewnym, że za chwilę wszystko się na nas zemści, czego przykład mieliśmy we wtorek w Grecji. Wtedy jednak się udało i co więcej - właśnie wtedy narodziła się naprawdę wielka drużyna.
Teraz zespół się nie narodził, lecz rozpadł. Rzekomo najzdolniejsze pokolenie polskich piłkarzy, których umiejętności boleśnie weryfikują trenerzy klubów zachodnich, już nigdy ze sobą nie zagra. A kibice za jakiś czas przestaną żałować, że są kibicami i zapomną o tym blamażu. Będą wówczas domagali się od Adama Nawałki powołań dla Wszołka, Pawłowskiego, Kamińskiego czy Chrapka. Z podobnym do "greckiego" efektem.autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2014-09-11 przeczytano: 3518 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|