|
Jan Englert: Czuję się zamościaninem!Zamościanka Beata Ścibakówna i warszawiak Jan Englert - dyrektor artystyczny Teatru Narodowego, patroni honorowi Zamojskiego Lata Teatralnego, uroczyście odsłonili tablice pamiątkowe w Alei Sław w Zamościu. Aktor, reżyser i pedagog złożył wpis w Kronice Alei Sław:
Czuję się zamościaninem!
"To przede wszystkim wielki dzień mojej Żony. Tu urodzonej, tu wychowanej, stąd wyrosłej. Los chciał mnie związać poprzez Nią z Zamościem w sposób szczególny. Dlatego moje "odciski" to nie tylko wynik mojej długoletniej pracy zawodowej ale także sfery uczuciowej, kto wie czy nie bardziej istotnej. Czuję się ZAMOŚCIANINEM! Jan Englert"
Wpis o takiej treści znalazł się na stronach, prowadzonej od 2008 roku Kroniki Alei Sław. Tuż przed inauguracją 41. Zamojskiego Lata Teatralnego, Państwo Beata Ścibakówna i Jan Englert wzięli udział w konferencji prasowej i odpowiadali na pytania zamojskich dziennikarzy. Rzecz była o teatrze...
- Co jest takiego w teatrze, że oddaje mu się serce, życie, duszę i ciało?
Jan Englert: -To jedyny rodzaj twórczości, który funkcjonuje wyłącznie w czasie teraźniejszym. Mało tego, której widz jest współtwórcą. Sam spektakl, co wieczór grany przez tych samych aktorów, w identycznych dekoracjach, w identyczny sposób - codziennie jest inny, bo jeden element się zmienia, zmienia się publiczność, a publiczność jest współtwórcą. Miarą twórczości aktora w teatrze jest nie to, co on wysyła do widowni, ale to, co do niego wraca. I to jest tylko w teatrze, w naszym zawodzie. Ani w telewizji, ani w filmie tej wspólnoty, tej unoszącej się aury, czy tego porozumienia - nie ma. A dodatkowo nie ma tego, o czym każdy z nas marzy - "rząd dusz". Biorę oddech, a Państwo bierzecie go ze mną. To tylko w teatrze.
- Panie profesorze, jaka jest dzisiaj publiczność?
Jan Englert: -Różna. Mogę powiedzieć tak - jest jej coraz więcej. Coraz mniej rozumie, niestety. Nadal sporo czuje. Nie prowadziłem żadnych badań, ja tylko mogę powiedzieć o intuicji swojej i o tym, co mnie spotyka co wieczór w teatrze, nie tylko jako aktora, jako dyrektora również. W Teatrze Narodowym frekwencja wynosi prawie 102 proc. Część tej publiczności jest publicznością zupełnie przypadkową, co nie znaczy, że gorszą. Nie ma gorszej czy lepszej publiczności. Powiedziałbym tak - Internet i ogólny dostęp do wiedzy powoduje powierzchowność i siłą rzeczy ta publiczność jest bardziej powierzchowna od publiczności jeszcze sprzed dziesięciu lat. Ale jest jej więcej. Jest więcej chętnych do obejrzenia spektaklu, niż było jej jeszcze parę lat temu. Teatry są wypełnione.
-Czy jest różnica pomiędzy publicznością warszawską, a na przykład zamojską?
Jan Englert: - Nie wiem, nie umiem tego powiedzieć. W Zamościu grałem ostatni raz pięć lat temu. W Warszawie jest dużo przyjezdnej publiczności. Publiczności stricte teatralnej, czyli takiej, która jak słyszy, że gramy "Hamleta" - to nie mówi: A, wiem jak to się kończy, reszta jest milczeniem, on umiera, widziałem już to, a jest ciekawa, w jaki sposób jest to zrobione, jak to jest zrobione, mimo, że zna treść - takiej publiczności jest może 20 proc. - stricte teatralnej. Reszta publiczności jest wcale nie gorszą, ale szukającą w teatrze czegoś innego. Dla części z tych ludzi jest dowartościowanie siebie, dla części jest udział w jakimś święcie niecodziennym, dla niektórych mężów jest to męka narzucona przez żonę, jeszcze dla innych to, że zapędzili ich nauczyciele i wcale tego nie kochają. Ja powiem jedno - największą frajdą dla mnie dzisiaj w teatrze jest to, że jeśli się zaczyna przedstawienie przy niebieskich światełkach komórek, a już po 15 min. nie ma ich, a na końcu jest owacja na stojąco. Lepszego kryterium wartości spektaklu nie ma. A nie ma takiego spektaklu, który by się nie zaczął od niebieskich komórek, zwłaszcza jeśli na widowni jest młodzież.
Beata Ścibakówna: -Jeśli mogę dodać. Sporo jeżdżę po Polsce, i jest tak, że publiczność stricte warszawska, czyli publiczność premierowa, publiczność pierwszych spektakli po premierze jest bardziej czujna, jakby ciekawa tego, jakie teraz teatr będzie miał wydarzenie. Oni oczekują czegoś więcej, są bardziej krytyczni wobec nas, bardziej wymagający. Natomiast publiczność - jak się jedzie do miejsc w których nie ma teatru, takich jak Zamość, chociaż tu też jest inna publiczność, bo tutaj jest festiwal, tu jest publiczność wyrobiona - przychodzą specjalnie oglądać spektakle, w których grają znani aktorzy i są tacy otwarci, tacy radośni. Przyszli raz na jakiś czas, bo nie mają na stałe dostępu do teatru. Chłoną i bardziej radośnie odbierają to, co im się przedstawia.
Jan Englert: - Ja bez złośliwości. Zacząłem od tego, iż nie dzielę publiczności na lepszą i gorszą, ale najwięcej publiczności jeśli chodzi o grupę - to są "zwiedzacze" aktorów, czyli ci, którzy idą na konkretnych aktorów. Najczęstsze jest pytanie w kasie: Kto gra? Potem - czy to jest smutne, czy wesołe? Jak wesołe - to więcej, a jak smutne - to mniej chętnych. Ile trwa? - to jest trzecie pytanie. A kto reżyseruje i o czym to jest - to mniej widza niewyrobionego interesuje. Nic w tym złego nie ma. Tak to wygląda. Premierowej publiczności, która nie jest życzliwa, ja bym ich nazwał - nieprzyjaciele teatru, którzy siedzą tak (z założonymi rękoma), co by się nie działo - jest stosunkowo nie dużo. Takiej publiczności, która nie cierpi w teatrze, jest dużo. Nie cierpiących w teatrze i rzeczywiście oglądających spektakl jest 70 proc. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że gdy gra Janusz Gajos, a może grać cytrynę wyciśniętą, i też przyjdą. To nie ma żadnego znaczenia, idą na Janusza Gajosa.
- I chodzi się też na Jana Englerta. Pani Beato, dlaczego aktorstwo? Kto Panią zaczarował teatrem?
Beata Ścibakówna: -Zaczarował mnie Waldemar Zakrzewski, który był dzisiaj. Dla mnie to była wielka niespodzianka. Wygląda świetnie i trzyma się wspaniale. I bardzo, bardzo się cieszę, że dzisiaj był. To on mnie "zapłodnił" teatrem. Ja oglądałam spektakle Teatru Telewizji, tak jak wszyscy oglądaliśmy je w l. 70., 80, bo to był kanon, który trzeba było obejrzeć. Z radością się je oglądało. Pamiętam, jak byłam w ósmej klasie i obejrzałam "Polowanie na Lisa". To była pantomima, z którą Młodzieżowy Teatr Aktualności wyjechał do Schwäbisch Hall. Zobaczyłam ten spektakl i pomyślałam sobie, że ja bym chciała robić to samo, co oni. MTA był dla młodzieży ze średnich szkół. Skończyłam ósmą klasę, poszłam, zdałam egzamin i zostałam przyjęta. Zaczęła się praca i ja zaczęłam grać główne role w spektaklach amatorskich. Kiedy byłam w III klasie liceum, Szef zapytał - czy nie myślę o aktorstwie. Wiedziałam, że scena jest tym miejscem, które mnie korci, kręci, daje satysfakcję. Zdobywałam nagrody na różnych festiwalach. Jednocześnie chodziłam do szkoły muzycznej, grałam na wiolonczeli i wiedziałam, że muszę wybrać - albo muzyka, albo teatr. Więc, jakby ten wybór był łatwy, bo od razu skłoniłam się ku teatrowi. W każde ferie zimowe wyjeżdżaliśmy do Warszawy, do Łodzi, Wrocławia i codziennie oglądaliśmy różne spektakle. Potem rozmawialiśmy o tych przedstawieniach. Myślę, że byłam jeszcze nie gotowa. Widziałam wiele wspaniałych spektakli, o których potem czytałam, że te spektakle były kultowe. Były ważne dla teatru polskiego, były ważne dla publiczności. M. in. widziałam "Portret", w którym grał obecny mój mąż w Teatrze Polskim. Widziałam "Wesele" Dejmka, które było jedyne bez muzyki. Pamiętam obrazy z tych spektakli, które gdzieś się wryły, natomiast nie oglądałam tych spektakli jak teraz. I tak czułam, że to jest moje miejsce. Było mi trudno, bo w Zamościu nie było teatru abym mogła tam regularnie chodzić. Ale siła teatru, tej sztuki, jak się wsiąknie, spróbuje z jakimś sukcesem, to jest jak narkotyk. Wciągnęło mnie.
-Panie profesorze, dlaczego aktorstwo, dlaczego teatr?
Jan Englert: -Ja? To przypadek. W mojej rodzinie nie było żadnych takich tradycji. Nie byłem w żadnym domu kultury, nie recytowałem. Morgenstern miał najbliżej do podstawówki, do której chodziłem. Z klasy "wyjął" do roli Zefirka w "Kanale". Tak się zaczęło. Potem też to na mnie wielkiego wrażenia nie zrobiło. Nie pytali mnie ani z matematyki, ani z fizyki, ani z chemii, a ja bardzo chętnie z tego korzystałem. Także, nie było wyboru, trzeba było zdawać do tej szkoły teatralnej. Z tym, że to było takie... Ja w ogóle jestem fatalistą od urodzenia. Uważam, że decyduje przeznaczenie. Najlepszy przykład, że nie przypuszczałem, że się ożenię z Beatą Ścibakówną. To jest coś takiego, że ja byłem pewny, że zdam. Nie miałem z tym kłopotów. Ale marzeniem moim, kiedy byłem w szkole, to być reprezentantem Polski w piłce nożnej. I grałem w piłkę w Polonii Warszawa przez rok. A potem to mnie odeszło. Byłem w liceum, nie piłem, nie paliłem. Nie polewali mi... I tak się to skończyło. Na i roku były prowadzone badania psychologiczne, i m.in. w szkole teatralnej badano czy dobrze pozdawaliśmy. I mnie przedstawiono - zamiast się cieszyć, to byłem zrozpaczony - tu jest jeden przypadek niecodzienny, pilot oblatywacz, szpieg - pan Englert. On się w ogóle nie nadaje do zawodu artystycznego. Moi koledzy ryczeli ze śmiechu, bo ja zamiast być dumny, że jestem taki man, to cierpiałem ogromnie. Ale życie "skotłowało" mnie wystarczająco, żebym był aktorem.
- Pani Beato - wymarzone role?
Beata Ścibakówna: -Jak się jest młodym, to się marzy o pewnych rolach, a potem z doświadczeniem te marzenia gdzieś znikają. Dla młodych dziewczyn jest dużo świetnych ról do zagrania. Kiedyś marzyłam, że by zagrać Helenę w "Wujaszku Wani" Czechowa. I to jest moje niezrealizowane marzenie. Myślałam o Lady Makbet, chociaż mogłabym ją jeszcze zagrać. (Czy pan reżyser słyszy? - padło pytanie z sali). Ale teraz, jak dostaję ciekawą rolę - to jest to wyzwanie. Ostatnio miałam premierę Madame de Sade. Gramy w sześć kobiet na Scenie Studio w Teatrze Narodowym. Uważam, że to jest taka rola, z którą warto było się zmierzyć.
- Czy można zrobić coś dla Zamościa, Zamojskiego Lata Teatralnego, żeby było jeszcze bardziej okazałym przedsięwzięciem w następnym dziesięcioleciu?
Jan Englert: -Co my możemy zrobić w Zamościu? Jeśli chodzi o mnie, to trzymam się burty i płynę. Myślę, że już żagli większych nie rozwinę. Trzeba na to trochę więcej siły, żeby samemu pociągnąć za linę i postawić duży maszt. Ja go postawiłem parę razy i mam nadzieję, że stoi - za przeproszeniem, i płynie. Więc, co będę tu zmieniał. Od trzynastu lat prowadzę scenę, która miała opinię sceny nie do poprowadzenia, że jest niewykonalne poprowadzenie tego teatru. Udało się znaleźć stałą swoją publiczność. Jest to adres, pod który przyjeżdżają ludzie z Polski aby oglądać przedstawienia. Ma ten teatr niewątpliwie poziom i nie ma najgorszych opinii, co w dzisiejszych czasach - jak Państwo widzicie w każdej dziedzinie - nie jest takie łatwe - żeby mieć dobrą opinię. Raczej mamy wszyscy o sobie złe mniemanie. Więc, coś tam się udało. Tak naprawdę, jak mówią sportowcy, to ja powinienem już zejść z boiska w tym momencie szczytowym, a nie dewaluować, bo nie ma na to siły, żeby utrzymać ten sam styl, poziom dłużej niż dekadę. Każdy z nas ma w życiu dekadę balansu między ciałem a duszą, między psychiką a fizycznością. Jedni mają ją w wieku 7 lat, inni mają w wieku 70 lat. Cały dowcip polega na tym, żeby to wyłapać, zobaczyć, na czym to polega. Zresztą, ja swojej żonie też powiedziałem, jeszcze jak nie byliśmy małżeństwem, że jak dojdzie do czterdziestki, dożyje w zawodzie, to będzie świetną aktorką. A wtedy miała lat dziewiętnaście. Można długo tłumaczyć - skąd to się bierze taka opinia. Ja też koło pięćdziesiątki złapałem balans. Każdy z nas, nie tylko twórcy, ma w swoim życiu taki okres gdzie się nagle wszystko zaczyna składać. Niestety, krótki i nie zawsze zauważony. Przy pewnej autoświadomości można to wyłapać. Można wyłapać w swoim życiorysie, że nam się wiodło. To nie jest szczęście, że nam się wiodło. To balans między duszą a ciałem.
Beata Ścibakówna: -Ale wracając do Zamojskiego Lata Teatralnego, ja myślę, że jest ono na tyle dobrze prowadzone, że ma swoją publiczność, że widownia jest przyzwyczajona do tego rodzaju spektakli plenerowych. Czasami coś jest wystawiane w Domu Kultury, jakaś perełeczka. Generalnie są to spektakle plenerowe, widowiskowe, takie performensy i ludzie są przyzwyczajeni do tego typu teatru. Ja marzyłabym o tym, żeby tak jak kiedyś Jan Machulski robił te spektakularne, widowiskowe przedstawienia plenerowe, gdzie były konie, fajerwerki - teraz są inne koszty, nie ma takich dotacji -żeby tego typu przedstawienia powstawały. Może raz na jakiś czas warto byłoby do tego wrócić...
-Pani Beato, czy nie pokusiłaby się pani na reżyserię takiego spektaklu plenerowego?
Jan Englert: -To jest specjalny gatunek teatru. Wymaga kompletnie innych rozwiązań akcentów, innego wysiłku. Plenerowy spektakl jest bliżej performansu. To trzeba umieć. Naprawdę. Co prawda, w dzisiejszych czasach wszyscy wszystko umiemy, ale ja jestem perfekcjonistą i nie podjąłbym się zrealizowania plenerowego spektaklu. Oczywiście, mógłbym zrobić byle jaki , ale ja nie chcę robić byle jak. A teraz mam bez przerwy te teatry wojenne: ślub Pileckiego, Bitwa pod Grunwaldem, Bitwa pod Kockiem, Bitwa Warszawska. To jest rodzaj teatru, teatru historycznego - filmowy teatr. Ale teatr zawsze się opierał na słowie. Teatr to jest słowo.
-Panie profesorze, wielu pana młodszych kolegów gra w reklamach. Nigdy nie widziałem pana w reklamie. Dlaczego?
Jan Englert: - I nie zobaczy pan. To jest tak. Ja zgubiłem jedno tempo. Jeżeli się uczy w szkole, jest się profesorem, rektorem tej uczelni i potem jest się dyrektorem Teatru Narodowego - to może bym i czasem chciał, ale nie wypada. Po prostu, nie wypada. A już jak nie wypadało tyle lat... Ja jestem pewnym ewenementem, i nawet moi przeciwnicy używają mnie jako argumentu - jedyny, który został, ale jako dziwoląg. Więc, myślę, że już do końca życia ten dziwoląg we mnie zostanie. Nie mam nic przeciwko kolegom, którzy biorą udział w reklamach. Nie mam nic przeciwko kolegom, którzy grają w sitcomach, telenowelach dialogi typu: Ile słodzisz? Dwie łyżeczki. To każdy umie. To jest sprawa wyboru indywidualnego. Nie wolno tego krytykować, zwłaszcza jeśli chodzi o młodych aktorów. Powinni grać wszystko. Wybitni już nie muszą. Nawet drużyna piłkarska, zanim zaczęli wygrywać, już pięćset reklam walnęli. Oczywiście, pieniądze to jest raz. A dwa - odcinanie kuponów od czegoś, co się zrobiło innego. I nic w tym nie ma złego pod warunkiem, że nie demoralizuje. Ja mam takich kolegów, którzy grają w serialach i świetnie pracują. I mam takich, którzy nie grają w serialach i źle pracują. To jest sprawa wyboru drogi. Mnie bardziej zawsze zależało na tym, żeby być bardziej szanowanym niż kochanym. Więc, cierpię za to...
- Dziękujemy za rozmowę.
Beata Ścibakówna i Jan Englert: -Dziękujemy bardzo. autor / źródło: Teresa Madej dodano: 2016-06-27 przeczytano: 16050 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|