|
Cała naprzód!Rozmowa z Tomaszem Fugielem, rozgrywającym Padwy Zamość.
Piotr Orzechowski: - Podobno masz auto do sprzedania?
Tomasz Fugiel: - Szukam chętnego na fajnego SUV-a. Bardzo wygodne BMW, z napędem 4x4, idealne do wyjazdów w dłuższe trasy. Szczegóły są na moim koncie na Facebook'u.
- Nie żal Ci auta? Chyba niezbyt długo nim jeździłeś?
- Kupiłem je stosunkowo niedawno, ale od tego czasu zmieniły się okoliczności. Taka "beemka", z dużym silnikiem jest dobra na dłuższe wyjazdy, zapinasz sobie szósty bieg, tempomacik i fruniesz po drodze. Ja natomiast w najbliższym czasie planuję jednak poruszać się głównie po mieście.
- Jaki z tego wniosek?
- Ano taki, że pan Tomek zostaje na przyszły sezon w Zamościu. Chcę nadal grać w Padwie i planuję świętować w przyszłym sezonie awans do pierwszej ligi.
- Masz już upatrzone jakieś autko?
- Celuję w benzynowego opla insignię.
- Trochę kraju zjeździłeś podczas swojej sportowej przygody. Po jakim rejonie naszego kraju jeździło Ci się najprzyjemniej?
- Zdecydowanie po Warmii i Mazurach. Sam Olsztyn to praktycznie dziura na dziurze, ale w terenie jest po prostu bajkowo. Dużo zieleni, dużo jezior. Fajnie się tam żyło.
- Jeśli spojrzeć wstecz to trochę po tej Polsce pojeździłeś.
- Uzbierało się tego. Jako 16-latek wyjechałem by grać w Vive Kielce, potem była Wielkopolska, czyli MKS Kalisz, potem pobyt na Śląsku w Zawierciu, następnie Warmia i Mazury, dzięki pobytowi w Olsztynie. No i Mazowsze, czyli superligowa przygoda w Legionowie. Nie mieszkałem jeszcze na Pomorzu, choć miałem propozycję z Gdyni. W lubuskie też mnie jeszcze nie zaniosło, choć telefonowali do mnie z Gorzowa Wielkopolskiego i Zielonej Góry.
- Ile byłeś poza domem?
- Wyjechałem z domu w 2011 roku i przez osiem lat występowałem w różnych zespołach. To bardzo solidna szkoła życia, teraz mogę to powiedzieć. Jesteś praktycznie cały czas na walizkach, często zmieniasz miejsca, ale z drugiej strony, dzięki temu stajesz się samodzielny.
- I ta rozłąka z domem nie odcisnęła na Tobie żadnego piętna?
- Jasne, że tęskniłem za rodziną, zwłaszcza na początku. Wyobraź sobie 16-latka, samego w obcym mieście, który musi liczyć tylko na siebie. Było ciężko, ale teraz wiem, że tamte doświadczenia mocno mnie zahartowały. Gdy patrzę sobie na młodych zawodników Padwy, to dochodzę do wniosku, że dobrze by im zrobiło aby każdy z nich wyjechał z domu chociaż na rok. Jestem przekonany, że z dala od rodziców, zdani przede wszystkim na siebie, zupełnie inaczej spojrzeliby na świat. Nie to, że "mamo, daj". Pamiętam swój pierwszy kontrakt seniorski w Kaliszu. Miałem 1500 zł na rękę i musiałem z tego wyżyć. Moi koledzy chodzili na imprezy, bawili się, bo otrzymywali przelewy z domu, a ja siedziałem w domu.
Chciałbym, żeby ci młodzi zawodnicy z Padwy docenili to co mają. Żeby grać w seniorskiej drużynie na przyzwoitym poziomie musiałem wyjechać z Zamościa. Oni natomiast mają wszystko na miejscu i wydaje mi się, że nie do końca zdawali sobie sprawę ze swojej sytuacji.
- Wróćmy do Twojego pobytu w Kielcach.
- Wyjechałem jako gówniarz i chciałem powalczyć o swoje marzenia. Trenerzy Vive zwrócili na mnie uwagę, gdy będąc w gimnazjum wyróżniałem się w rozgrywkach młodzieżowych. Podczas mistrzostw Polski juniorów młodszych graliśmy przeciwko Vive i rzuciłem im 19 bramek. Nieco wcześniej zostałem królem strzelców Turnieju Nadziei Olimpijskich w Cetniewie. Byłem w kadrze województwa lubelskiego, zajęliśmy tam 15. miejsce na 16 ekip. Drużynę mieliśmy kiepską, ale mnie akurat to nie przeszkadzało. Wyróżniającym się zawodników wręczano certyfikaty oznaczające powołanie do juniorskiej reprezentacji Polski. Ja takiego dokumentu nie dostałem i oczywiście nie byłem tym zachwycony. Potem jednak moje marzenia się spełniły.
- I trafiłeś na zgrupowanie kadry?
- Dokładnie. Podzielono tam zawodników na dwie grupy. W pierwszej ćwiczyli chłopcy z certyfikatami, ja trafiłem do drugiej grupy. Po pierwszym treningu przeniesiono mnie jednak do teoretycznie mocniejszego składu. Tak się więc ułożyło, że pod koniec gimnazjum byłem reprezentantem kraju i musiałem zdecydować co dalej. Do wyboru miałem SMS Gdańsk lub Vive Kielce. Ta pierwsza opcja, z racji odległości od razu nie wchodziła w grę. Trafiłem do Kielc i bardzo dobrze zrobiłem.
- Jak zareagowali rodzice na perspektywę Twojego wyjazdu?
- Z dwojga rodziców to tata był bardziej na "nie". Na początku nie chciał się zgodzić. Co innego mama, która twierdziła, że nie będzie robić mi przeszkód w realizacji moich marzeń. W końcu tata też ustąpił, choć postawił twardy warunek.
- Jaki?
- Jeśli przez pierwsze dwa miesiące złapię w szkole dwóję z jakiegokolwiek przedmiotu to natychmiast pakuję się i wracam do domu. I muszę przyznać, że w pierwszej połowie roku mojego pobytu w Kielcach mój plan dnia wyglądał mniej więcej tak: szkoła, trening i do łóżka. Grzeczny chłopaczek byłem. A wzięło się to z tego, że bardzo mi się spodobało w Kielcach i nie chciałem stamtąd się ruszać. Grałem jako rocznik 1994 z chłopakami dwa lata starszymi od siebie. Już w pierwszym roku mojej gry w Kielcach zdobyliśmy złoto MP juniorów młodszych i srebro MP juniorów starszych. W starszej grupie wiekowej graliśmy z Padwą Zamość, w której grał m.in. mój starszy brat Szymek. Mojemu macierzystemu klubowi rzuciłem 12 goli. Fajnie to się układało. W trzeciej klasie liceum byłem królem strzelców drugiej ligi, byłem powoływany do kadry na mecze międzynarodowe.
- Mówiąc językiem młodzieżowym, wszystko "żarło"?
- Jest co wspominać, to były fajne czasy. Dzięki kadrze pojeździłem po świecie, dużo zobaczyłem. Nie byłoby mnie stać za własne pieniądze odwiedzić tyle miejsc. To jest wyjątkowa sprawa dla młodego chłopaka. W ciągu roku pojechałem na przykład trzy razy do Paryża i za trzecim razem już... mi się nie chciało. Gdy to mówiłem, znajomi pukali się w głowę i po cichu pewnie zazdrościli. Z drugiej strony jednak trzeba pamiętać, że to była dla mnie przede wszystkim praca. W rodzinnym domu praktycznie się nie pojawiałem. Cały czas w rozjazdach, na święta wpadałem do rodziców dosłownie na chwilę. Przyjechałem na Wigilię, zjadłem kolację, a w nocy tata wiózł mnie już do Lublina na autobus do Poznania, a stamtąd ruszałem na świąteczny turniej do Niemiec. Powrót i po Nowym Roku znów zgrupowanie. Nie miałem czasu się nudzić.
- Co robią teraz Twoi koledzy z kadry narodowej?
- Grałem z Mateuszem Korneckim, Adamem Morawskim, Jankiem Czuwarą, Pawłem Gędą, Ignacym Bąkiem. Wszyscy osiągnęli dobry poziom ligowy. Kto wie, może zostali lepiej pokierowani ode mnie, może podjęli lepsze decyzje, mieli ten łut szczęścia. Teraz mają mocną pozycję w ligowej piłce. a niektórzy z nich grają w dorosłej reprezentacji Polski. Jakaś niespełniona ambicja we mnie siedzi. Wiele rzeczy się na to złożyło. Być może nie trenowałem tak mocno jak powinienem, może poszedłem na jedną imprezę za dużo. Gdzieś popełniłem błąd, tylko nie wiem dokładnie w którym miejscu.
- Jeśli chodzi o grę w Kielcach, to szczytem Twoich możliwości okazał się zespół rezerw. Dużo brakowało do Vive I?
- Byłem wyróżniającym się zawodnikiem drugiego zespołu, królem strzelców drugiej ligi. To jasne, że miałem aspiracje dołączyć do kadry trenera Bogdana Wenty, ale wówczas nie było na to szans. Szkoleniowiec miał grupę swoich zawodników i rzadko pozwalał sobie na eksperymenty z młodzieżą. Można teraz gdybać, ale myślę, że moje szanse na grę byłyby większe w przypadku obecnego szkoleniowca Vive, Talanta Dujszebajewa. Ten trener odważniej stawia na młodych.
- Miałeś okazję trenować z drużyną Wenty?
- Raptem kilka razy. Zapraszano mnie na trening w przypadku kontuzji zawodnika pierwszego zespołu.
- Co myśli 16-letni chłopak, który wyfruwa z rodzinnego gniazda?
- Przede wszystkim nie chciałem, żeby tata krzyczał (śmiech). Brakowało mi domu, to oczywiste. Nie raz kładłem się spać głodny, bo nie wiedziałem co zrobić sobie do jedzenia. Ale chwile zwątpienia były bardzo krótkie. Motywowała mnie perspektywa treningów w Kielcach, a także konieczność zdania matury. Nie było łatwo, bo musiałem w weekendy nadrabiać zaległości w szkole. Często wyjeżdżałem na zgrupowania i w szkole miałem tyły. Wychodziłem z internatu po 7 rano, wracałem o godz. 21, bo oprócz nauki miałem zajęcia w dwóch rocznikach.
- Gdy mieszka się w internacie, w otoczeniu rówieśników, w dodatku z dala od rodziców to łatwo ulec pokusom.
- Nie powiem, że w późniejszym czasie byłem aniołkiem. Różne rzeczy się robiło, nie raz bardzo głupie. Taki mam charakter, że gdy ktoś mi powie, że coś jest gorące to i tak tego dotknę, żeby przekonać się na własnej skórze. Nie byłem święty, nie kładłem się spać o godz. 22, ale z drugiej strony, wtedy był na to czas. Przecież teraz, jako 24-letni facet nie będę porywał się na jakieś szczeniackie numery.
- Powiedziałeś, że piłka ręczna nauczyła Cię życia.
- Był czas na rozgrywki i inne głupoty, ale nie one były najważniejsze. Na pierwszym miejscu były nauka i sport. Stałem się samowystarczalny. Nauczyłem się przyszywać guziki, gotować, prasować, w Kielcach zdałem egzamin na prawo jazdy. Na pewno teraz jestem innym człowiekiem niż miało to miejsce przed wyjazdem.
- Na treningach Padwy zdarza Ci się obsztorcować młodszych kolegów?
- Oczywiście, że tak. Nie robię tego jednak ze złośliwości, ale z dobrego serca. Sam to przeżyłem, gdy jako młody chłopak dostałem pierwszy seniorski kontrakt w Kaliszu. Wówczas mogłem liczyć na życzliwość Łukasza Kobusińskiego, najstarszego zawodnika w zespole. Bardzo dużo dla mnie zrobił, za co jestem mu niezmiernie wdzięczny. Zapraszał do domu, stawiał obiad lub kolację. Mawiał wówczas, że nie muszę mu wtedy oddawać pieniędzy. Gdy zarobię to wówczas oddam. Między nami jest różnica 12 lat, a mimo to do dziś mamy ze sobą świetny kontakt. W piłce ręcznej to jest bardzo pozytywne, że starsi zawodnicy potrafią zaopiekować się młodszymi. W Zawierciu miałem dobre relacje z Arturem Makarukiem, z kolei w Olsztynie blisko trzymałem się z Marcinem Malewskim i Michałem Krawczykiem. Trochę w tym sporcie zobaczyłem i chętnie podzielę się swoimi spostrzeżeniami z młodszymi kolegami z Padwy. Od nich zależy czy będą chcieli walczyć o swoje.
- Co się stało, że nie zawojowałeś Superligi?
- Latem ubiegłego roku pojawiła się oferta z KPR Legionowo i bardzo chciałem spróbować swoich sił w Superlidze. Grałem w pierwszej lidze w kilku klubach, wyróżniałem się i to był chyba dobry czas na chwycenie byka za rogi. Szczerze mówiąc już rok temu myślałem o powrocie do Zamościa. Byłem zmęczony wojażami po kraju i powiedziałem sobie, że jeśli nie dostanę propozycji z najwyższej klasy rozgrywkowej to pakuję się i wracam na stare śmieci. Jednak otrzymałem telefon i nie mogłem nie spróbować.
- Zderzyłeś się ze ścianą?
- Można to tak określić. Powodów wcześniejszego rozwiązania kontraktu było kilka. Trenerzy przygotowywali mnie na środek rozegrania, gdzie nie do końca się odnalazłem. Złapałem też kilka dodatkowych kilogramów, co było wypadkową dwóch kontuzji. Najpierw przyplątał się uraz nogi, a podczas meczu w Kwidzynie strzelił mi bark. Byłem poza grą i władze klubu uznały, że w takiej sytuacji trzeba zastanowić się nad dalszą moją grą. Myślę też, że za bardzo się spinałem. Za wszelką cenę chciałem się pokazać i być może wróciłem do treningów za szybko.
- To już koniec Twoich marzeń o Superlidze?
- Każdy ma swoje cele i ambicje. Chciałbym wierzyć, że nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Na tę jednak chwilę najważniejsza jest Padwa Zamość i walka o awans do pierwszej ligi. Niebawem ukończę też kurs instruktora piłki ręcznej. Chciałbym popracować z dzieciakami i przekazać to, czego się nauczyłem.
- Do Padwy dołączyłeś w połowie sezonu. Jakie masz odczucia w związku z końcówką sezonu?
- W końcu grałem regularnie, a to jest dla zawodnika przecież najważniejsze. Trochę tych bramek narzucałem (72 gole w dziewięciu spotkaniach - red.). Oczywiście nie wszystkie mecze mi wyszły, ale gdy przychodzi do nowego zespołu w połowie sezonu to pewne automatyzmy w grze pojawiają się dopiero po pewnym czasie.
- Zgadzasz się z poglądem trenera Padwy, Marcina Czerwonki, że z Tobą w składzie Padwa grała gorzej?
- Też to zauważyłem, zauważył też mój brat Szymon. Myślę, że moi koledzy z Padwy nie zrozumieli jednej rzeczy. Ja nie jestem Karol Bielecki czy Nikola Karabatić i w pojedynkę meczu nie wygram. Chłopaki myśleli, że wystarczy oddać mi piłkę i gol sam się zdobędzie. To tak nie działa i sądzę że po pewnym czasie dotarło to do nich. Odpowiedzialność powinna spoczywać na wszystkich, a nie tylko na jednym zawodniku.
- W jaką stronę pójdzie projekt pod tytułem "Padwa Zamość"?
- W jedyną słuszną. Miasto i kibice zasługują na piłkę ręczną na dobrym ligowym poziomie. Powoli to realizujemy, ale chcemy znacznie więcej. Cieszę się, że jestem w Zamościu, blisko siebie mam rodzinę i znajomych i w dodatku mogę grać w Padwie. Nie mogę doczekać się już początku nowych rozgrywek. Tego dopingu z meczu chociażby z MOSiR Bochnia nie sposób zapomnieć. Chcę przeżywać takie emocje zdecydowanie częściej.autor / źródło: PO / MKS Padwa dodano: 2018-06-06 przeczytano: 2589 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|