|
ROBERT CRAY: Jestem szczęśliwym facetem- Koncerty ciągle sprawiają mi przyjemność i nawet rodzaj nieopisanej satysfakcji. Lubię grać dla publiczności, mogę powiedzieć, że kocham bycie na scenie. Podejmuję kolejne próby żeby zagrać inaczej solo, żeby zmienić coś w sposobie zaśpiewania utworów, które wykonuję od lat, jak chociażby Smoking Gun. Jeśli nie podejmuje się takiego ryzyka, uciekają emocje. Od tego już tylko krok do znudzenia się wykonywaną muzyką i także odbiorem publiczności - mówi Robert Cray.
Pięciokrotny zdobywca nagrody Grammy we wrześniu znów zagra dla polskiej publiczności. 29 września będzie gwiazdą tegorocznej edycji Rawa Blues Festival w Katowicach. Zapraszamy do lektury wywiadu, który przeprowadził z artystą Ryszard Gloger.
* * *
- Pierwszy raz w swojej karierze przyjechałeś do Polski na Rawę w 2012 roku. Co zapamiętałeś z tego pobytu?
- Zaskoczyła mnie duża sala festiwalowa a przede wszystkim liczba słuchaczy na widowni. Nie sądziłem, że blues ma w Polsce tylu fanów. Reakcja publiczności na naszą muzykę także była bardzo gorąca. Nie miałem pojęcia, że mam takich sympatyków w Polsce.
- Od twojego pierwszego występu w Polsce na Rawie, wiele się zmieniło, nagrałeś kilka płyt, masz nowego wydawcę, grasz z innymi muzykami. Wiele się u ciebie dzieje ...
- Zawsze hołdowałem zasadzie, że kariera to nieustanny ruch, zachęca do dokonywania zmian, wyzwala nową energię i pobudza kreatywność. Nigdy nie możesz przewidzieć, czy rezultaty będą pozytywne, lecz trzeba przeć do przodu. Najgorsze jest samozadowolenie.
- Po płycie In My Soul, chciałeś wszystko zmienić, czy tylko zrealizować nowy pomysł?
- To była idea i pewna projekcja zdarzeń. Mój przyjaciel i producent kilku płyt Steve Jordan napisał do mnie maila. To z nim nagrałem In My Soul. W tym mailu zapytał co sądzę o takim haśle: Robert Cray And Hi Rhythm. Moja reakcja była błyskawiczna: róbmy to. Pojechaliśmy wkrótce do Memphis, do słynnego studia Royals, gdzie przed laty producent Willie Mitchell nagrywał wielu fantastycznych artystów jak O.V.Wright, Syl Johnson, Ann Peebles czy Al Green. Mitchell zawsze korzystał z tej samej grupy muzyków studyjnych, zwanej właśnie Hi Rhythm. To z nimi nagrałem utwory na ostatnia płytę. Przez cały czas w studiu panowała świetna atmosfera. Muzycy byli zaangażowani znacznie bardziej niż na poziomie profesjonalistów. Tak powstał ten mój nowy projekt.
- Grałeś już wcześniej z muzykami grupy Hi Rhythm?
- Znałem kilku z nich, najbardziej chyba klawiszowca Charlesa Hodgesa. To były często jakieś krótkie spotkania w przelocie, wymiana uwag lub coś w tym rodzaju. Natomiast z całym zespołem zagrać mogłem po raz pierwszy dopiero na tej płycie.
- Przypuszczam, że zawsze miałeś słabość do muzyki z Memphis, znanej z płyt wytwórni Stax i Hi Records?
- Oczywiście, jak tylko sięgam pamięcią zawsze lubiłem a często nawet zachwycałem się tym rodzajem muzyki. Szczególnie podziwiałem to naturalne, swobodne łączenie bluesa z rhythm and bluesem i soulem. W tej muzyce nie było sztuczności i kombinacji. Można powiedzieć, że obu wytwórniom udało się stworzyć odrębne brzmienie muzyki, ale także cały gatunek.
- Jadąc do Memphis miałeś tylko trzy własne piosenki, czy jednak wizję całej płyty?
Nie, nie. Wszystko było dobrze zaplanowane. Miałem jeszcze kilka coverów, które też chciałem nagrać. Do tego zestawu dochodziły dwie piosenki Tony'ego Joe White'a, które przygotował do zarejestrowania.
- A jak doszło do kontaktu z White'm?
- Wybrałem kilka jego piosenek. Kiedy się dowiedział o tym, postanowił przyjechać na sesję. White w przeszłości pracował w Royals Studio. Bezpośrednio spotkaliśmy się po raz pierwszy, szybko nawiązaliśmy dobrą relację, wręcz zostaliśmy przyjaciółmi. W studiu nagranie poszło gładko.
- Zanim posłuchałem ostatniej płyty, wróciłem do twojego nagrodzonego Grammy albumu Take Your Shoes Off...
- A to ciekawe. Producentem oby płyt był Steve Jordan. W przypadku Take Your Shoes Off nagrywaliśmy głównie w studiu w Nashville i trochę w Memphis. To było chyba w 1999 roku. Wtedy miałem okazję współpracować z Willie Mitchellem kiedy jeszcze żył. Rzeczywiście jest pewien związek miedzy nową i tamta płytą.
- Większość płyt które nagrałeś była nagradzana lub wyróżniana. Czujesz jakąś presję wchodząc do studia?
- Nigdy nie myślę w ten sposób, że skoro mam 5 nagród Grammy to powinienem nagrać coś równie wystrzałowego. To tak nie działa. Nigdy nie wiesz co się wydarzy w studiu, dlatego wszelkie myśli związane z presją na sukces, mogłyby źle wpłynąć na samą muzykę. Ja zakładam zawsze, żeby stworzyć nagrania najlepiej jak potrafię. W przypadku ostatniej sesji płytowej Steve Jordan wszedł do studia i zaczął grać na perkusji, powoli inni muzycy łapali groove. Takie wyzwalanie wspólnych wibracji trwało może 20 minut. W pewnym momencie liczyło się już tylko to co razem tworzymy. Kiedy czuję, że przekaz emocjonalny jest bardzo intensywny, nagrywanie muzyki staje się wspólną kreacją.
- Zastanawiam się czy po 40 latach koncertowania na całym świecie, czerpiesz jeszcze z tego przyjemność?
- Oczywiście to jest ciągle przyjemność i nawet rodzaj nieopisanej satysfakcji. Lubię grać dla publiczności, mogę powiedzieć, że kocham bycie na scenie. Podejmuję kolejne próby żeby zagrać inaczej solo, żeby zmienić coś w sposobie zaśpiewania utworów, które wykonuję od lat, jak chociażby Smoking Gun. Jeśli nie podejmuje się takiego ryzyka, uciekają emocje. Od tego już tylko krok do znudzenia się wykonywaną muzyką i także odbiorem publiczności.
- Dużo koncertujesz?
- Staram się utrzymać liczbę koncertów miedzy 100 a 120 w roku. Dla mnie to dobry balans, który pozwala uniknąć zagrożeń o których mówiłem wcześniej. A do tego jest we mnie obecne to bluesowe uczucie: jak jestem na trasie tęsknię za domem a jak do niego wracam, to już po tygodniu czuję potrzebę grania. Trochę jak na huśtawce.
- Pisanie nowych piosenek też lubisz?
- Komponuję utwory tak jak się tworzy dobre piosenki, lubię zachowywać właściwe proporcje. Czytam gazety, rozmawiam z ludźmi, obserwuję jak żyją sąsiedzi i z tego rodzą się teksty moich utworów. Jest ich ponad 200. Już nie muszę grać długich improwizacji, żeby udowadniać jakim jestem gitarzystą. Dla mnie gitara symbolizuje miłość do bluesa. A ja staram się przekazać, że chodzi o miłość szeroko pojętą.
- Wydaje się, że kontrolujesz przebieg kariery, nie zderzyłeś się z jej gwałtownym załamaniem, jesteś konsekwentny i nie wchodzisz w ślepe uliczki...
- Jeśli tak to przebiega, zawdzięczam wszystko fanom. Mijają lata a oni chcą mnie słuchać i przychodzą na koncerty. Ten czy inny sukces pozwalał mi zyskiwać nową publiczność, czasem z kręgów poza bluesem. Przez te wszystkie lata dotarłem do miejsc zupełnie mi nieznanych. Czerpanie zadowolenia z tego co się tworzy, łączy się z poczuciem dawania przyjemności innym. Mówiąc szczerze spełniam swoje młodzieńcze marzenia, kiedy chciałem być muzykiem podziwianym na świecie i odnoszącym sukcesy. Dlatego uważam się za szczęśliwego faceta.
- Czy w muzyce szeroko rozumianej, coś ciebie teraz fascynuje?
- Muzyka wpływa na ludzi w różny sposób i zmienia nasze postrzeganie na wielu płaszczyznach. Ona decyduje o tym jak żyjemy, jaki jest współczesny świat, opowiada jaki mógłby być, muzyka daje szczęście lub tłumaczy jego brak. Muzyka jest dla wielu ludzi wszystkim, przepełnia emocjami i zarządza pamięcią. Jedna piosenka może odblokować twoją pamięć, przenosi do przeszłości, do konkretnego miejsca i przeżyć. Sama muzyka mnie ciągle fascynuje.
- A nie sadzisz, że młode pokolenie często wybiera muzykę, która jest jedynie produktem technologicznym?
- Naprawdę nie potrafię powiedzieć. Wiem, że wielu ludzi - niekoniecznie tylko młodych- przedkłada jakość produkcji nagrań nad samą treść muzyki. W telewizji można zobaczyć jak bardzo młodzi są zachłanni w dążeniu do sukcesu, żeby to zdobyć stosują środki pozamuzyczne. Na szczęście jest duża część słuchaczy, którzy są wrażliwi na muzykę bardziej organiczną. W takiej muzyce treść i emocje są spójne. Ten rodzaj muzyki jest bliższy moim ideałom.
- Wróćmy do twojej młodości. Ojciec służył w wojsku, nieustannie zmieniał jednostki, rodzina żyła na walizkach. Jakie były te twoje pierwsze doświadczenia z muzyką.
- Mieszkaliśmy w bazie pod Monachium. Pamiętam, że rodzice kupowali dużo płyt, zamawiali winyle w Stanach i bardzo szybko przychodziły pocztą. Tam gdzie mieszkaliśmy kupili wielką konsolę firmy Grundig, z radiem, magnetofonem szpulowym i gramofonem. Rodzice słuchali na okrągło Sary Vaughan, Jackie Wilsona, Sama Cooke'a. W niedzielę odtwarzali muzykę gospel, m.in. Five Blind Boys of Mississippi czy The Soul Stirrers. Mój ojciec był wielkim fanem Ray'a Charlesa i pewnie dlatego posłał mnie na lekcje gry na fortepianie. To trwało parę lat. Wszyscy koledzy z sąsiedztwa mieli już gitary, każdy próbował swoich sił a ja męczyłem się nad klawiaturą. W domu rozbrzmiewała też muzyka z nowych singli, rodzice słuchali przebojów kiedy byłem już w sypialni, lecz piosenki dochodziły do moich uszu. Można powiedzieć, że tym nasiąkałem i bardzo dobrze wspominam chwile z dzieciństwa.
- Kiedy dokładnie pojawiła się w twoim życiu gitara?
- Podczas dwu i pół letniego pobytu w Niemczech, ojciec pojechał na wojnę w Wietnamie. Moim największym marzeniem było mieć gitarę. Pewnego dnia w 1965 roku mama kupiła mi gitarę Harmony Sovereign Acoustic. Nie chciała ryzykować zakupu drogiej gitary elektrycznej, gdyby instrument miał potem leżeć w kącie. Wziąłem się do gry na gitarze z dużo większym zapałem niż do lekcji na fortepianie. Mam załatwiła mi wkrótce lekcje gry. W końcu zapracowałem w oczach mamy na elektryka za 69 dolarów, też firmy Harmony. Dostałem również mały wzmacniacz firmy Gibson model Kalamazoo. Grałem wszystko co usłyszałem w radiu, najwięcej utwory Hendrixa.
- Twoją grę na gitarze można ogólnie nazwać oszczędną. Jaka jest twoja reakcja na coraz liczniejszą falę gitarzystów grających bluesa bardzo szybko?
- Zupełnie nie robi to na mnie wrażenia. B.B.King grając na gitarze mówił do słuchacza, dodajmy z dużą elokwencją i precyzją. Albo Albert King który wkładał ogień i pasję w każdą frazę. Nikt nie poruszał strun tak jak Albert. Eric Clapton połączył jedno z drugim. I co jest bardzo dziwne, wszyscy potrafili w grze portretować swoje osobowości. Nie rozumiem bezmyślnego grania, tylko technicznie i bez emocji. Nie rozumiem tego, ale umówmy się każdy robi to na swoje konto.
- Zaczynałeś od kwartetu, grałeś z sekcją dętą, teraz znowu wracasz do małego składu. Dlaczego?
- Od jakiegoś czasu wolę kwartet, jego "chudość" i pozornie mniejsze możliwości. Tymczasem właśnie w takiej konfiguracji, możemy razem tworzyć doskonały organizm, w którym każdy ma wiele do zrobienia i zaproponowania. Reagujemy na każdy dźwięk pozostałych muzyków, dlatego koncerty nie są dla nikogo odgrywaniem swoich ról. Jesteśmy wszyscy ciekawi co się nowego wydarzy podczas następnego wspólnego grania.
- Z kim w takim razie zagrasz na Rawie?
- Na klawiszach gra w zespole Dover Weinberg, na perkusji Terence Clark, na basie mój druh od dziesiątków lat Richard Cousins. Ja także śpiewam i gram na gitarze.
- Do zobaczenia !
* * *
PROGRAM FESTIWALU
27 września (czwartek) - NOSPR
Tinsley Ellis - klinika gitarowa (w sali kameralnej)
28 września (piątek) - NOSPR
sala koncertowa - Marcia Ball, Martin Harley & Daniel Kimbro
sala kameralna - Tinsley Ellis - klinika gitarowa (po zakończeniu koncertu)
29 września (sobota) - Spodek
Koncert finałowy:
Robert Cray, Tinsley Ellis, Irek Dudek Big Band, Laura Cox
Duża Scena:
Wild Meg & The Mellow Cats, Cotton Wing, Makar & Children Of The Corn, Kraków Street Band, Wicked Heads
Mała Scena:
Blackberry Brothers, Black Pin, Blues Drawers, Blueshift, KSW 4 Blues, My z delty, Teksasy.
autor / źródło: Ryszard Gloger / rawablues.com dodano: 2018-09-05 przeczytano: 10765 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|