|
Raport Witolda cz.3W tym roku mija 60. rocznica bestialskiej śmierci rotmistrza Witolda Pileckiego. Jest to dobry moment na podjęcie walki o odzyskanie pamięci o Bohaterze z Auschwitz.
W styczniu Fundacja Paradis Judaeorum rozpoczęła akcję pod hasłem "Przypomnijmy o Rotmistrzu" ("Let's Reminisce About Witold Pilecki"). Do akcji, która ma na celu oddanie hołdu człowiekowi, który przeciwstawił się dwóm totalitaryzmom, włączyły się różne instytucje oraz osoby prywatne. Akcję wspiera również portal internetowy Zamość onLine.
Jednym z elementów akcji jest upowszechnienie (na całym świecie) "Raportu Witolda" z 1945 r.,
* * *
Pomimo zmian warunków więzionych na lepsze, na sali umierało codziennie paru chorych. Nie było czym leczyć, a zresztą nawet kombinowane przez Krzysia pigułki, były tylko pigułkami. Czasami ludzie po prostu nie chcieli już żyć. Nie chcieli walczyć, a kto zrezygnował, ten bardzo szybko umierał. Tutaj, będąc rekonwalescentem, zdobyłem przez znajomych pielęgniarzy możność wychodzenia na obóz (przyniesiono mi ubranie od Fredka 4). Wychodziłem czasami z sali, tak, by mnie władze nie zauważyły. Miałem więcej czasu na "wiązanie piątki".
Obóz był jak wielki młyn, co przerabiał ludzi żywych na popiół. Wykańczano nas, więźniów, dwoma drogami. Równolegle i niezależnie od siebie. Jedni pracowali nad wykańczaniem nas w pracy lub potwornymi warunkami obozu. Ginęli obok siebie tacy, co siedzieli tutaj za ciężkie sprawy i tacy, co spraw zarzucanych wcale nie mieli. Żadne zresztą sprawy więźniów na ziemi nie miały na to wpływu. Drudzy natomiast w odróżnieniu od pierwszych przeglądali sprawy w wydziale politycznym. I czasami, chociaż więzień już na dobre zaczepił się życia - wypłynął w pracy, dawał sobie radę, a nawet potrafił zorganizować dopływ jedzenia - pewnego dnia ginął. Numer jego wyczytywano na porannym apelu. Musiał iść do głównej izby pisarskiej (Hauptschreibstube), stamtąd przeważnie kierowano go z esesmanem do wydziału politycznego i bardzo często wykańczał go Palitzsch na bloku 13 - rozstrzeliwując. Był to rezultat grzebania w aktach drugiego kata - Maximiliana Grabnera. Za zastrzelenie ludzi Palitzsch brał honorarium "od główki". C zęsto były to umowy robione pomiędzy tymi dwoma panami. Jeden wybierał sprawy, drugi strzelał w głowy. Pieniądze dzielono - interes szedł.
Śmierć tego czy innego z kolegów, trafiała często w węzeł sieci organizacyjnej - po dłuższej obserwacji żmudnie tu związanej. Sieć więc stale tu i ówdzie się rwała - trzeba było wciąż wiązać odcinki od nowa. Koledzy, tworzący już pewien łańcuch, czuli się mocniejsi moralnie; mając za sobą szereg przyjaznych serc, gotowych się wesprzeć wzajemnie, zaczęli powoli z większą łatwością wpychać się do różnych komand.
Na temat tego, co każdy kiedyś - przed Oświęcimiem - nazwałby organizacją, nie wolno było absolutnie mówić i słowa tego zabroniłem używać. Podchwyciliśmy z radością nowe znaczenie tego słowa i "puszczaliśmy" szeroko po lagrze, żeby się przyjęło powszechnie. Było poniekąd naszym piorunochronem. Słowo "organizacja" w sensie skombinowania czegoś "na lewo". Gdy ktoś wyciągnął w nocy z magazynów margarynę w kostkach, lub bochenek chleba - nazywano to wtedy "organizacją margaryny lub chleba". Tamten zorganizował sobie buty, inny zorganizował tytoń. Słowo "organizacja" wykwitało wszędzie głośno, powszechnie było znane. Nawet gdy wpadło w ucho komuś niepożądanemu, użyte niebacznie w znaczeniu konspiracji, nikt już tego słowa inaczej, jak wykradnięcie czegoś, skombinowanie, nie pojmował.
W samej naszej pracy przeciętne "ogniwo" nie powinno było wiedzieć wiele. Kolega znał "szkielet", parę własnych "kontaktów" i wiedział kto go prowadzi.
Jako organizacja powoli zaczęliśmy opanowywać poszczególne komanda i powiększać nasze możliwości. Zdecydowałem się wykorzystać możliwości niemieckich kapów, tych, co niechętnie bili (było takich kilku) - do nich trafiałem przez poszczególnych naszych członków.
W początkowej fazie istnienia obozu koncentracyjnego "Oświęcim", gdzie mordowanie rozpoczęło się z chwilą przywiezienia tu pierwszego transportu Polaków 14 czerwca 1940 roku, aparat pracujący nad wykańczaniem więźniów składał się z 30 Niemców lub takich, co za Niemców chcieli uchodzić, przywiezionych tu z Oranienburga w maju 1940 roku. Jakkolwiek sami byli więźniami, wybrano ich na naszych katów. Nosili oni pierwsze numery więźniów Oświęcimia. Pierwszy i ostatni z nich, czyli nr więźnia 1 - "Bruno" i nr więźnia 30 - "Leo" - dostali "bindy" starszych obozu, kilku innych miało "bindy" blokowych, reszta - kapów.
Wśród tej czeredy bandytów, pracujących z potworną brutalnością lub perfidią nad mordowaniem więźniów, było kilku takich, którzy bili niechętnie, raczej z konieczności, by nie podpaść reszcie tej zgrai i esesmanom. Więźniowie nasi bardzo szybko się w tym zorientowali. My, jako organizacja postanowiliśmy to wykorzystać. Wkrótce też Otto (nr więźnia 2) jako Arbeitsdienst, Balke (nr więźnia 3) jako "oberkapo" stolarni, "Mateczka" (nr więźnia 4), przezwany tak za jego stosunek do nas w kuchni, Bock - "Tata" (nr więźnia 5) w HKB, Konrad (nr więźnia 18), "Jonny" (nr więźnia 19) - zaczęli oddawać nam przysługi, absolutnie nic nie wiedząc i nie podejrzewając istnienia jakiejkolwiek sieci organizacyjnej. Zjawiali się u nich poszczególni nasi koledzy w sprawach niby wyłącznie własnych lub przyjaciół, a oni - jeśli mogli - szli nam na rękę. Otto - przez dawanie kartek przydziałowych do pracy w obranym komandzie, Balke - przez lokowanie w stolarni, pod dachem, możliwie większej ilości naszych kolegów, "Mateczka" - przez dawanie "repet" (zupy z kuchni) zbytnio wycieńczonym, Bock - ułatwiając pracę w szpitalu, "Jonny" - który jako kapo komanda Landwirtschaftu początkowo nie przeszkadzał, a potem nawet ułatwiał nam porozumiewanie się ze światem przez kontakt z organizacją na zewnątrz przy współudziale panny Zofii S. (Stare Stawy), z konieczności musiał trochę więcej się domyślać. Nie zdradził nas, a od chwili, gdy za dowiedzione mu przez władze lagru "przeoczenie" w podkarmianiu więźniów przez ludność cywilną (podrzucanie chleba) - coś więcej nie przyszło władzom do głowy - wziął porcję kijów na stołku, stał się całkowitym naszym przyjacielem.
Tak układałem i wiązałem, mając jak na warunki w tamtym okresie, wyjątkowo wiele czasu, będąc rekonwalescentem w ciągu lutego 1941 roku w szpitalu, 15 blok (stara numeracja). Tak było do 7 marca.
Nagle zbiegło się parę wypadków jednocześnie. 6 marca rano wezwano mnie do Erkennungsdienst, blok 18 (stara numeracja), gdzie wszyscy już poprzednio byli fotografowani. Pokazano mi moją fotografię i zapytano, czy znam fotografowanych przede mną i po mnie (numery więźniów sąsiadujące z moim). Odpowiedziałem, że nie znam. Esesman zrobił drwiącą minę i powiedział, że to bardzo podejrzane, żebym nie poznał tych, z którymi przyjechałem. Potem przyjrzał się mojej fotografii i stwierdził, że jestem bardzo mało podobny i że to też jest bardzo podejrzane. Rzeczywiście, starałem się w czasie fotografowania mieć nienaturalny wygląd, minę i wypchnięte policzki. Odpowiedziałem, że byłem chory na nerki, wskutek czego powstała opuchlizna.
Tegoż 6 marca Sławek zawiadomił mnie, że nazajutrz będzie zwolniony z obozu i że jedzie do Warszawy. Był zawsze optymistą - zapowiedział, że poczeka na mnie w Warszawie. Został zwolniony bez kwarantanny - wtedy tak było. Zwolniły go starania żony przez konsulat szwedzki.
Jednocześnie wieczorem przez dr. 2 dowiedziałem się, że będę wezwany nazajutrz rano do głównej izby pisarskiej, a powszechnie było wiadomo, jak to się przeważnie kończyło. Nie znałem powodów i głowiłem się nad tym, o co im chodzi. Sprawy żadnej nie miałem. Przychodziło mi do głowy jedynie, że Westrych mógł tendencyjnie lub przez nieostrożność "wkopać" mnie, że siedzę tu pod fałszywym nazwiskiem. Westrych akurat był dwa tygodnie temu zwolniony z obozu. Może przed wyjazdem "wyspowiadał się" z tajemnicy. W takim wypadku los mój byłby przesądzony.
Dr 2 bardzo się przejął moją sprawą i uczył mnie, jak mam udawać chorobę częstą u nas w tym czasie na HKB - zapalenie opon mózgowych "meningitis", która by mnie uchroniła od dawania odpowiedzi. Przez jednego z esesmanów, który kiedyś był podoficerem w armii polskiej, starał się czegoś dowiedzieć, o co chodzi i prosił go, żeby jego kolegi (mnie), który jest chory, specjalnie nie bito. Dr 2 już wtedy powoli zdobywał sobie pozycję w szpitalu, był już ceniony jako dobry lekarz i miał jakie takie znajomości wśród esesmanów, którym czasami udzielał porad.
Rano, 7 marca, na apelu wyczytano mój numer z poleceniem pójścia do głównej izby pisarskiej. Było nas kilku. Ustawili nas osobno. Cały blok spoglądał na nas, jak na takich, co już nie wrócą. Niewiele się mylono. Z chwilą uderzenia gongu, kiedy wszyscy biegli do oddziałów pracy, nas kilku maszerowało na blok 9 (stara numeracja). Na korytarzu przed główną izbą pisarską wywoływano wszystkich i sprawdzano numery sprowadzonych, a z różnych bloków było nas dwudziestu kilku.
Mnie jednego odstawiono na bok. Co za historia? - pomyślałem sobie. Dlaczego nie razem? Wskazano palcem na mnie i powiedziano coś esesmanowi, czego nie słyszałem. "Ładny ptaszek" widocznie jestem w ich pojęciu. Stało się jednak nieco inaczej, niż można było przypuszczać. Wszyscy inni pomaszerowali do wydziału politycznego, mnie poprowadzono do "Erkennungsdienst". To lepiej - pomyślałem.
Idąc, zaczynałem już rozumieć, dlaczego mnie wzywają i uspokajałem się z każdym krokiem. Wszyscy więźniowie musieli pisać listy do rodzin i to tylko pod adres, który podali od razu po przyjeździe. (Krótko po przywiezieniu nas do Oświęcimia zrobiono w nocy przesłuchanie. Każdego budzono, kazano mówić - blok 17a - przy tym z dziwnym uśmieszkiem pytano wtedy o adres, gdzie by trzeba było pisać w razie jakiegoś wypadku, który mógł więźnia spotkać - jakby tu się tylko przypadkiem umierało). Kazano pisać listy co dwa tygodnie, żeby mieć na wszelki wypadek drogę do rodziny więźnia. Ja podałem adres mojej szwagierki w Warszawie, przez którą miała mieć wiadomości moja rodzina, o czym władze lagru nie mogły wiedzieć. Adres szwagierki podany był jako adres jednej z moich znajomych; uchodziłem tu za kawalera, który nie ma nikogo z rodziny prócz matki. Pod podany adres napisałem tylko jeden raz, w listopadzie, donosząc, gdzie jestem. I więcej listów nie pisałem ze względu na to, żeby w przyszłości moja "znajoma" ni e ponosiła odpowiedzialności za ewentualne moje wyczyny tutaj. Chciałem w ten sposób zerwać wszelką widoczną dla władz niemieckich nić wiążącą mnie z ludźmi na wolności.
Za bramą wszedłem eskortowany przez esesmana do drewnianego budynku, gdzie w jednym jego końcu (od bramy) mieściła się "Blockführerstuba", a w drugim - właściwe "Postzensurstelle". Tutaj za stolikami siedziało kilkunastu esesmanów. W momencie wprowadzenia mnie wszyscy podnieśli głowy i po chwili kontynuowali pracę cenzurowania listów. Esesman, idący za mną, zameldował przybycie. Na to inny odezwał się do mnie: "A! Mein lieber Mann... dlaczego nie piszesz listów?!"
Odpowiedziałem: - Ja piszę.
- A... Jeszcze kłamiesz! Jak to piszesz? Wszystkie listy wychodzące mamy zanotowane!
- Ja piszę, ale mi zwracają. Mam na to dowody.
- Zwracają? Ha! Ha! Dowody... Patrzcie, on ma dowody!
Okrążyło mnie kilku esesmanów, którzy wyśmiewali się ze mnie.
- Jakie masz dowody?!
- Mam listy, które pisałem regularnie i które, nie wiem dlaczego, zwrócono mi - mówiłem tak, jakbym ubolewał nad niesłusznym zwrot listów.
- Gdzie masz te listy?!
- Na bloku 15.
- Hans! Odprowadzisz go na blok, niech weźmie te listy, ale jeśli ich nie znajdzie... - tu zwrócił się do mnie: - Ich sehe schwarz für dich!
Listy te rzeczywiście miałem na bloku. W przewidywaniu jakichś tego rodzaju kontroli pisałem co dwa tygodnie "przepisowe" listy, zaczynające się stereotypowymi zdaniami: "Ich bin gesund und es geht mir gut...", bez których - jak ogłaszali blokowi - list by nie przeszedł przez cenzurę (nawet kiedy więzień konał, jeśli chciał jeszcze raz napisać do rodziny, musiał te słowa umieścić). Rodzina jednak mogła chyba z charakteru pisma zorientować się, jak mu się powodzi i jak jest z jego zdrowiem. Zasadniczo wszystkim zależało na pisaniu listów do drogich osób. Często ze względu na siebie i przesyłane pieniądze - ogólnie listy pisano. Zauważyłem jednak, że zwrócone więźniom listy, które z jakiegoś powodu przez cenzurę nie przeszły - nie podobały się esesmanom - na kopercie miały charakterystyczny zielony "ptaszek", lub czasami słowo: "zurück". Od kolegów zdobyłem takie dwie koperty i takim samym ołówkiem, dostarczonym mi przez rtm. 3, stawiałem znaki na moich kopertach, nie oddając ich, gdy w "niedziele listow e" zbierano listy na bloku. Listy te starannie przechowywałem.
Idąc na blok z esesmanem po te listy (7.III), spotkałem w bramie Sławka, odprowadzanego przez esesmana na wolność. Z sali nr 7, bloku 15 (stara numeracja) zabrałem listy. Koledzy na sali, widząc esesmana czekającego na mnie i jakieś papiery, byli pewni, że jest to sprawa wydziału politycznego i że już mnie nie zobaczą.
W "Postzensurstelle" przyjęto mnie już z zainteresowaniem. 6-7 moich listów podanych kierownikowi przez eskortującego mnie esesmana, zainteresowało kilku pozostałych esesmanów.
- Więc są listy.
Znaki zielonym ołówkiem musiałem zrobić widocznie nieźle. Zresztą nie przypuszczali, żeby więzień systematycznie pisał listy i nie wysyłał. Zaczęli studiować treść. Nic w nich nie było - były dość lakoniczne.
- Aha! Więc nie piszesz pod adres, który podałeś?!
Odparłem, że sądzę, iż listy są mi zwracane przez jakąś omyłkę, gdyż ja piszę pod tym adresem, który podałem. Sprawdzono. Musiało się zgadzać.
- No, a kto to jest, ta pani E.O., do której piszesz?
- Znajoma.
- Znajoma? - wycedzono z szyderczym uśmiechem - A dlaczego nie piszesz do matki? Tu podajesz, że masz matkę!
Tak podałem rzeczywiście, chociaż Matka moja nie żyła już od dwóch lat. Chciałem być możliwie jak najmniej podejrzany, ptakiem bez więzi z ziemią, sugerowałem, że mam kogoś drogiego mi na ziemi, lecz nie chciałem podać adresu żyjących osób. Zmuszony byłem zerwać wszelki kontakt z ludźmi na wolności.
- O, tak - odpowiedziałem - mam Matkę, lecz Matka moja jest za granicą. Wilno przecież leży za granicą, więc nie wiem, czy mogę pisać tam listy.
Esesmani rozeszli się do swoich prac. Sprawa zaczęła powoli przygasać w swym zaognieniu.
- No, tak - zawyrokował salomonowo kierownik - listy ci zwracają dlatego, że nie piszesz do matki, chociaż ją masz, a piszesz do jakiejś znajomej. Musisz napisać podanie do Lagerkomendanta, żeby ci zezwolił na zmianę adresu i podać, że chcesz pisywać do pani E.O. Podanie przesłać należy drogą służbową przez blokowego.
Tak skończyła się moja sprawa w "Postzensurstelle".
Nazajutrz spieszyłem z podaniem na blok 3a, gdzie blokowy Koprowiak długo nie mógł zrozumieć, jak to jest, że dotychczas pisałem na adres pani E.O., a teraz uprzejmie proszę komendanta o zmianę adresu na adres tej samej pani E.O.
Zanim jednak nazajutrz znalazłem się na bloku 3a, tegoż jeszcze dnia (7.III) czekała mnie niespodzianka na bloku 15. Z grupki wyczytanych rano numerów na blok 15 wróciłem tylko ja jeden. Reszcie kolegów tę drogę życia wiodącą przez wydział polityczny i kończącą się na dziedzińcu bloku 13, przeciął kat Palitzsch.
Wróciłem z "Postzensurstelle" na blok 15 akurat w momencie, gdy na sali była komisja, robiąca przegląd chorych. Wszystkich co nie mieli gorączki wyrzucano na obóz, do pracy, na bloki, z których przyszli do szpitala. A tu raptem zjawia się "chory" i wchodzi w ubraniu "ze spaceru" po obozie. Dostałem kilka uderzeń w brzuch oraz w głowę i zostałem natychmiast wyrzucony ze szpitala.
Dlatego już nazajutrz pisałem podanie na bloku 3a. Lecz nie o podanie chodziło, a o to, by się znaleźć w jakimś komandzie pod dachem. Westrycha już nie było. Mała stolarnia na 9 bloku (stara numeracja) została zlikwidowana. Wielka stolarnia była na "Industriehof I", którą prowadził i rozbudowywał oberkapo Balke. Należało natychmiast wkręcić się pod dach. Rekonwalescencja moja się skończyła, lecz od razu po szpitalu praca na mrozie w polu byłaby dla mnie zbyt ciężka. Był to już okres, kiedy numery więźniów pracujących w każdym komandzie skrupulatnie notowano i teraz wpaść do jakiegoś nieodpowiedniego komanda, to znaczyło mieć kłopot z późniejszym "urwaniem się" jeśli się zechce zmienić oddział pracy na lepszy.
Tu przyszli mi z pomocą koledzy. W wielkiej stolarni na "Industriehofie I" pracowało już paru członków naszej organizacji, a jeden z nich, Antek (14) był tu nawet majstrem dozorującym pracę. Pracował tu również i Czesiek (9). Antek (14) zaprowadził mnie do kancelarii Balkego i przedstawił jako dobrego stolarza. Na pytanie, co umiem, odpowiedziałem zgodnie z pouczeniem Antka, że umiem pracować na maszynach. A właśnie sprowadzano i ustawiano maszyny w stolarni. Balke się zgodził.
Na razie zadekowano mnie przy warsztatach, które były pod kierownictwem Władka Kupca. Robota nie była uciążliwa. Władek Kupiec był to wyjątkowo porządny chłop i dobry kolega. Siedziało ich tu sześciu braci. Spotkałem tu też paru przyjaciół, jeden nazywał się Witold (15), drugi Pilecki (16).
Po kilku dniach pracy w stolarni zorganizowałem tu drugą "piątkę", do której weszli: Władek (17), Bolek (18), Witold (15), Tadek (19), Antek (14), Janek (20), Tadek (21), Antek (22).
Po paru tygodniach pracy posłyszałem, jak mówiono tu wśród kolegów, że płk. 23 i ppłk.24 projektują pewien zamach w obozie, przy tym ppłk.24 ze zdrowymi więźniami pójdzie na Katowice, natomiast płk. 23 z chorymi pozostanie na razie na miejscu. Ze względu na naiwność planowania i dekonspirowanie podobnych projektów, wobec szerszego ogółu więźniów unikałem rozmów na tematy organizacyjne z tymi oficerami i w ogóle w pierwszym okresie unikałem wprowadzania do organizacji oficerów starszych stopniami, którzy tu siedzieli pod własnymi nazwiskami (prócz płk. 1, do którego miałem całkowite zaufanie), a to z tego powodu, że oficerowie, o których władze obozu oficjalnie wiedziały, w momencie wzbudzenia podejrzeń mogą być zamknięci w bunkrze i dręczeni, mogą być wystawieni na ciężką próbę milczenia.
Tak było w pierwszej fazie pracy organizacyjnej. Potem było inaczej. W kwietniu i maju 1941 roku przyszły wielkie transporty Polaków - więźniów z Pawiaka. Przyjechało wielu moich znajomych. Tworzę więc trzecią "piątkę", do której wciągam mego byłego zastępcę w pracy w Warszawie "Czesława III" (25), Staśka (26), Jurka (27), Szczepana (28), Włodka (29), Genka (30). Organizacja rozwija się już w szybkim tempie.
Aparat lagru jednak z wykańczaniem spieszy się również. Na "zębie" lagru znalazły się transporty z Warszawy, które brały takie cięgi, jak my niegdyś, ginąc masowo, dziesiątkowani codziennie chłodem i biciem.
Nowością obozu od wiosny 1941 roku była orkiestra. Komendant obozu lubił muzykę - skutkiem tego powstała orkiestra z dobrych muzyków, których w obozie, tak jak żadnych fachowców, nie brakowało. Praca w orkiestrze była dobrą "posadą", toteż każdy, kto miał w domu instrument, sprowadzał szybko i wpisywał się do orkiestry, która pod batutą "Franza" (dobrego drania), który przedtem był w kuchni kapem, wygrywała najrozmaitsze utwory.
Orkiestra naprawdę była na poziomie. I była dumą komendanta obozu. Jeśli speca od jakiegoś instrumentu brakowało, to go bardzo łatwo znajdowano w "cywilu" i przywożono do lagru. Orkiestrą tą zachwycał się nie tylko komendant, lecz i wszelkie komisje, które czasami zaglądały do obozu.
Orkiestra grała nam dziennie cztery razy. Rano, gdy wychodziliśmy do pracy, gdy wracaliśmy na obiad, gdy szliśmy do pracy po obiedzie i przy powrocie na wieczorny apel. Miejsce dla wyczynów orkiestry było przed blokiem 9 (stara numeracja), w pobliżu bramy, kędy maszerowały wszystkie komanda. Całą makabrę odczuwało się szczególnie w czasie marszu powracających z pracy oddziałów. Sunące kolumny wlokły po ziemi zabitych przy pracy kolegów. Niektóre trupy zatrważały. Przy dźwiękach skocznych marszów granych w szybkim tempie, które raczej polkę lub oberka przypominały, wracały pobite, słaniające się postacie wyczerpanych pracą więźniów. Szeregi czyniły wysiłek, by iść w nogę, wlokąc po ziemi często półnagie trupy kolegów, gdyż grudy ziemi, błoto, kamienie zsunęły z nich części garderoby. Kolumny bezgranicznej fizycznej nędzy ludzkiej opasane pierścieniem naganiaczy, ćwiczone kijami, zmuszane były iść w takt wesołej muzyki. Kto nie szedł w nogę, dostawał drągiem po głowie i po chwili także jego wlekli koledz y.
Wszystko to eskortowane było przez dwa łańcuchy zbrojnych - w mundur niemieckiego żołnierza ubranych - "bohaterów". Przed bramą, dla zapewnienia bezpieczeństwa, prócz zbrojnych oddziałów stała grupa "nadludzi" - same szarże lagru - podoficerowie (na których można by było ewentualnie w przyszłości zwalić winę - cóż chcieć od prostaków?). Wszyscy pyszni, z radośnie rozpromienionymi twarzami spoglądali dumnie na konającą, znienawidzoną rasę "untermenschów".
Tak wracały komanda tych, co pracowali w polu. Starych numerów było w nich mało. Albo już "poszli" przez "komin", albo zdołali się dostać pod dach. Przeważnie byli to "zugangi". Inaczej wracały setki tych, co pracowali w warsztatach - silni, zdrowi, szli sprężystym krokiem w wyrównanych piątkach. Ginął wtedy uśmieszek zadowolenia z twarzy zgrai pod bramą. Przeważnie temu niechętni odwracali się. Na razie jednak warsztatowcy byli im potrzebni. Niejeden esesman obstalowywał w tym lub innym warsztacie potrzebny mu przedmiot, który robiło się "na lewo", bez wiedzy władz. Nawet ci najwyżej tu stojący obstalowywali robotę dla siebie, kryjąc się jeden przed drugim. W tym przedmiocie każdy z nich lękał się meldunku do władz wyższych. Co innego mordować ludzi - tego, im więcej miał na sumieniu, tym lepszą miał markę.
To właśnie były rzeczy, które określam, że się "nie działy na ziemi". Bo i jakże? Kultura... XX wiek... Któż to słyszał zabijać człowieka? W każdym razie na ziemi nie można tego przecież robić bezkarnie. Chociaż jest wiek XX i kultura na bardzo wysokim poziomie - wojnę "ludzie od wielkiej kultury" jakoś przemycają, tłumaczą nawet potrzebą. A w opinii niektórych kulturalnych ludzi wojna staje się "nieodzowna i konieczna". Zgoda, lecz dotychczas (uznając maskę przykrywającą potrzebę mordu jednych i interes drugich) głośno się mówiło tylko o wzajemnym mordowaniu jakiegoś odłamu społeczeństwa - uzbrojonego wojska. Tak było chyba kiedyś. To tylko piękna przeszłość.
Co może powiedzieć ludzkość dziś, ta ludzkość, która chce dowieść postępu kultury, a XX wiek postawić znacznie wyżej od wieków przeszłych. Czy w ogóle my, ludzie XX wieku, możemy spojrzeć w twarze tych, co żyli kiedyś i - śmieszna rzecz - dowodzić naszej wyższości, kiedy za naszych czasów zbrojna masa niszczy nie wrogie sobie wojsko, lecz całe narody, bezbronne społeczeństwa, stosując najnowsze zdobycze techniki. Postęp cywilizacji - tak! lecz postęp kultury? - śmieszne.
Zabrnęliśmy, kochani moi, straszliwie. Przerażająca rzecz, nie ma na to słów! Chciałem powiedzieć: zezwierzęcenie... lecz nie! Jesteśmy od zwierząt o całe piekło gorsi!
Mam pełne prawo tak właśnie napisać, szczególnie po tym, co tu widziałem i co się zaczęło dziać w rok później w Oświęcimiu.
Jak wielka jest różnica pomiędzy "być" a "nie być", taka też jest w warunkach życia tych co pracowali pod dachem (w stajniach, magazynach lub warsztatach) od tych, którzy pod gołym niebem kończyli się w najrozmaitszy sposób. Ci pierwsi uznani tu byli za potrzebnych, ci drudzy opłacali życiem nakaz wykańczania w tym młynie możliwie jak największej ilości ludzi. Za wyróżnienie to trzeba było czymś płacić, czymś je usprawiedliwić. Płacono tutaj posiadanym fachem lub też sprytem, który każdy fach musiał zastąpić.
Obóz był samowystarczalny. Siano tu zboże, utrzymywano inwentarz żywy: konie, krowy i świnie. Była rzeźnia przetwarzająca mięso zwierząt na artykuły zdatne do spożycia. Niedaleko rzeźni stało krematorium, gdzie masy mięsa ludzkiego przetwarzano na popiół do użyźniania nim pól - jedyny pożytek, jaki można było mieć z tego mięsa.
Najlepsza posada pod dachem była w chlewie świń, których żarcie było o wiele obfitsze i lepsze niż w kotłach z kuchni dla więźniów. Świniom przywożono resztki obiadów nie dojedzonych przez "nadludzi". Więźniowie, którym szczęśliwy los pozwolił być świniopasami, zjadali część doskonałej strawy, odbierając ją swoim wychowankom - świniom.
W stajniach, gdzie stały konie, więźniowie mieli inne możliwości. Kilka razy ze stolarni byłem zaproszony przez przyjaciela 31 do pobliskiej stajni, gdzie przychodziłem z narzędziami niby coś naprawiać, pozorując tę potrzebę wobec spotykanych esesmanów. Przyjaciel mój przyjmował mnie tu prawdziwą ucztą. Dawał mi menażkę pełną czarnego cukru, który po wymyciu w wodzie - spłukaniu soli - stawał się prawie biały. Dodawał do tego otręby pszenne. Po wymieszaniu jadłem to jak najsmaczniejszy tort. I wtedy nie wyobrażałem sobie, abym kiedykolwiek przedtem lub potem, nawet jeśli mi się uda wrócić do życia na wolności, jadł coś równie smacznego. Przyjaciel mój miał też mleko, które odlewał z porcji dostarczanych tu dla ogiera.
Trzeba było jednak dobrze uważać, by nie "podpaść". Samo przychodzenie tu bez określonego powodu, bez polecenia jakiejś reperacji przez kapa, było już zabronione.
Przyjaciel 31 stworzył tu zawiązek komórki naszej organizacji wśród obsługi stajni. 15 maja został jednak zwolniony na skutek starań matki i wyjechał do Warszawy, wioząc tam mój raport o pracy tutaj.
Znacznie później, ulokowany przeze mnie w stajniach przyjaciel 32, podtrzymywał wyczerpany swój organizm, dojąc źrebne klacze i pijąc kumys.
Była też garbarnia, gdzie koledzy, korzystając z warunków, obcinali skóry świńskie, oddane tu do wygarbowania - zmniejszając je z zachowaniem formy zasadniczej - i gotowali z obrzynków "doskonałą" zupę. Dostarczone kiedyś z garbarni przez przyjaciół mięso pieska zjadłem, nie wiedząc, jakie stworzenie zjadam (po raz pierwszy latem 1941 roku). Potem to samo robiłem już świadomie. Instynkt i konieczność zachowania sił czynił smacznym wszystko, co było możliwe do zjedzenia. Otręby, dostarczane mi po kryjomu przez przyjaciela 21, który pracował przy cielętach - w stanie surowym, tak źle oczyszczone, że kiedyś moje cielęta jeść by tego nie chciały - dosypywałem do zupy przywożonej nam do stolarni, zastanawiając się, czy wsypać dwie łyżki do menażki, czy tylko jedną (byliśmy "kommandiert", nie chodziliśmy na obiad i na apel południowy do obozu, liczono nas w stolarni). Gdy memu przyjacielowi 21 udało się czasami przynieść więcej otrąb, wtedy wsypywałem garść wprost do ust i tak, na sucho, powoli, małymi częśc iami, po rozdrobnieniu ich na zdatne do przełknięcia - łykałem razem z plewami. Okazuje się więc, że wszystko jest możliwe i wszystko może być smaczne. Nic mi nie szkodziło; może dlatego, że żołądek zawsze miałem niezwykle wytrzymały.
Fachowcem w pracy stolarskiej nie byłem, miałem więc nadrabiać sprytem. Z początku dekowany przez kolegów (na dłuższy czas to było niemożliwe), następnie musiałem się zmierzyć z zadaniami stolarskimi. Tu nauczyłem się dopiero ostrzyć narzędzia. Ma się rozumieć, w pojęciu ogółu stolarzy, musiałem to umieć już dawno. Prócz oberkapa Balkego było paru kapów i kilku majstrów, wobec których należało umiejętnie udawać stolarza. Pod kierunkiem Władka i paru innych przyjaciół nauczyłem się piłować, heblować, "spuszczać" kanty desek "rabanem" do sklejania, sklejając deski w blaty.
Najważniejszą pracę jednak wykonywały oczy. W Oświęcimiu na różnych stanowiskach i w różnych fachach zawsze najwięcej pracowały oczy i uszy. Trzeba było sięgać wzrokiem wszędzie, tak by odpoczynek mięśni wypadał w momencie, gdy nie widzi tego jakiś kapo-"naganiacz". Lecz wtedy, gdy wzrok dozorcy, przebiegając warsztaty lub postacie, spocznie na tobie lub znajdziesz się w polu jego widzenia nawet w kąciku jego oka - wtedy, bracie, musisz pracować lub umiejętnie udawać pracę. Nie możesz stać lub wypoczywać, choćbyś podczas nieobecności tego pana wcześniej pracował wiele. Jeśli naprawdę tak robiłeś, byłeś nierozważny. Uważaj! Arbeit macht frei! - czytasz to co dzień parę razy na bramie. Możesz stąd ulecieć kominem, gdy wyczerpiesz siły. Możesz dostać kijem, gdy będziesz wypoczywał w czasie, gdy patrzy na ciebie któryś z dozorujących.
Co innego, ma się rozumieć, fachowiec pierwszorzędny, który tu ma już dobrą markę. Ten nie potrzebował udawać. Inni, choćby byli naprawdę stolarzami, musieli się strzec. Miejsc w warsztacie było kilka setek - w obozie ginęły tysiące. Do warsztatu pchali się nowi, prawdziwi fachowcy. Niezdary usuwano - ginęli w polu. W ten sposób z konieczności, powoli stawałem się stolarzem. Robiłem już możliwie "cynki", polerowałem.
Przyjaciół moich, co przyjechali z Warszawy (kwiecień-maj 1941 r.), których wciągałem do roboty organizacyjnej, udało mi się ulokować pod dachem. Kolegów 25 i 26 ulokowałem w komandzie "Fahrbereitschaft" przez naszego członka 33, który rządził się w tym komandzie jak u siebie. Kolegę 27 przez dr. 2 - w szpitalu jako pielęgniarza. Kolegę 34 - w szpitalu jako sekretarza, przez ppor. 4, itd. Na bloki 11 i 12 (wiosna 1941 r., stara numeracja) "zugangów", gdzie przywożono nowych kolegów, chodziłem często szukać znajomych, wybierać kolegów do pracy, lokować pod dach, ratować. Tu pewnego dnia spotkałem niespodzianie rodzinę Czetwertyńskich: Ludwika, właściciela Żołudka i dwóch jego synów, oraz brata jego z Suchowoli. Jednocześnie spotkałem mego przyjaciela z partyzantki 1939 r. - pdch. 35. W parę dni później spotkałem również dwóch kolegów z pracy w Warszawie - 36 i 37.
Wszystkim im przyglądałem się bacznie, bo nigdy nie było wiadomo, jak taki przyjaciel się zachowa po przejściu w Warszawie Alei Szucha i Pawiaka. Niektórzy byli wycieńczeni, niektórzy - załamani. Nie wszyscy tu nadawali się do pracy organizacyjnej, do nowej konspiracji. Mjr. 38, który pracował u nas w Warszawie pod pseudonimem "Sęp II", przy pierwszym spotkaniu na placu w Oświęcimiu (lato 1941 r.) rzucił się ku mnie z radością, głośno wołając: "Pan tutaj? A mnie w Warszawie gestapo d... w kratki posiekło, pytając: gdzie jest Witold? Dawno pan siedzi? Jaki numer pan ma... Jak pan to zrobił? Ja pana przecież przed dwoma miesiącami widziałem w Warszawie i tak twierdziłem na Alei Szucha. Nie ściszając głosu gadał przy kilkunastu moich kolegach i rozkonspirował mnie, bo przecież tu byłem Tomaszem. Dobrze, że drani między nami nie było. A tego, "jak ja to zrobiłem, że byłem dwa miesiące temu w Warszawie", nie tłumaczyłem niczym innym, jak tylko tym, że on po biciu na Alei Szucha dostał już lekkiego obłędu. O kazało się znacznie później, że należało to tłumaczyć czym innym.
Z kilkunastu starych znajomych z pracy, którzy w tych miesiącach przyjechali, najbardziej mi się tu przydali 25 i 29, do których prawie takie miałem zaufanie, jakie do siebie samego.
W blokach "zugangów", stojąc w kącie sali i obserwując tych ludzi, którzy świeżo z ziemi przybyli i mieli - zdawałoby się - na sobie jeszcze kurz Warszawy, człowiek czuł się jakoś dziwnie. Tak jakby mieścił w sobie naraz kilku ludzi. Jeden chciałby czuć żal do losu i tęsknotę za ziemią, gdyby się nie wstydził tej reszty w sobie. Drugi jednak był silniejszy i ten czuł w sobie radość zwycięstwa nad zachciankami i drobiazgami zbędnymi tutaj, do których ludzie są przywiązani na ziemi. Trzeci z pewnego rodzaju politowaniem, nie w najgorszym tego słowa znaczeniu, lecz z jakimś rozsądkiem wewnętrznym, braterskim, pobłażliwie patrzył na tych przybyszów, co to jeszcze zwracali się do siebie nawzajem: panie mecenasie, panie inżynierze, panie pułkowniku, panie poruczniku.
Mój Boże, jak prędko to z was musi opaść... Im prędzej, tym lepiej. Tu wykańczają przede wszystkim inteligencję dlatego, że taki jest nakaz dla władzy lagru, i dlatego, że inteligent nie nadawał się na rzemieślnika w warsztacie - jeśli nie trafił do rezerwatu inteligencji obozu: biura budowlanego, izby pisarskiej, szpitala, effektenkammeru i bekleidungskammeru, to ginął tu jako materiał nie przynoszący korzyści. Lecz i dlatego, że czasami, niestety, inteligent posiadający mądrość naukową, był życiowo zupełną niezdarą. Poza tym miał organizm wydelikacony, nie przystosowany do pracy fizycznej i byle jakiego odżywiania. Przykro mi, ale chcąc oddać prawdę o obozie, nie mogę pominąć tego momentu. I niesłusznie czytelnik zarzucałby mi chęć "obmalowania" inteligencji. Wydaje mi się, że sam mam prawo do jakiegoś tam miejsca wśród takowej, lecz nie znaczy to, żebym gorzkiej prawdy nie mógł napisać.
W wielkim procencie inteligenci przywiezieni do obozu byli fajtłapami życiowymi. Nie orientowali się, że inteligencję swoją naukową i dyplomowaną należało ukryć na razie jak najgłębiej pod inteligencją umysłu sprężystego, szukającego sposobu zaczepienia się na tej skalistej, trudnej do wegetowania glebie "koncentraku". Nie należało się tytułować, lecz brać się z warunkami za bary. Nie żądać pracy w biurze dlatego, że się jest inżynierem, a w szpitalu dlatego, że jest się doktorem, a zadowalać się każdą możliwą "dziurką", przez którą można by się wymknąć z bloku "zugangów" gdziekolwiek, byleby się znaleźć na miejscu pracy, która władzom obozu wydaje się potrzebna, a która jednak nie ubliża honorowi Polaka. Nie "nadąć się" ważnie, że jest się mecenasem, bo tu zawód ten absolutnie nie popłacał. Być przede wszystkim koleżeńskim w stosunkach z każdym Polakiem, jeśli ten nie jest draniem i korzystać z każdej przysługi, przysługą odpłacając. Bo tu się żyło tylko wiążąc się wzajemnie przyjaźnią, pracą - wzajem nie się wspomagając. A iluż tego nie rozumiało... Iluż było takich egoistów, o których można powiedzieć: nie lgnie fala do niego ani on do fali. Taki musiał ginąć. Zbyt mało mieliśmy miejsc, a wielu do ratowania. Poza tym był brak siły woli, by nie jeść wszystkiego, czego się nie może strawić, a nie wszystkie żołądki naszych inteligentów były wytrzymałe. "Głupi, zasr... inteligent" - było to najpogardliwsze przezwisko w obozie.
Od wiosny 1941 roku obywatelstwo w lagrze zyskało słowo: "muzułman". Tak nazwali Niemcy, stojący u władzy, więźnia, który się wykańczał, osłabł, ledwo chodził. Określenie to przyjęło się powszechnie. W pewnym wierszu obozowym mówiliśmy: "...muzułmani - lekko wiatrem kołysani..." Był to stwór na pograniczu życia a komina krematorium. Bardzo trudno powracał do sił, przeważnie kończył w szpitalu lub na "Schonungsblock" (blok 14 stara numeracja, według nowej - 19), gdzie kilka setek tych cieni ludzkich doznawało łaski władz lagru: mogły tam stać cały dzień na korytarzach w szeregach i nic nie robić, lecz to stanie ich również kończyło. Śmiertelność na tym bloku była ogromna.
W lipcu 1941 r., gdy przechodziłem na placu koło grupki kilkunastu młodych chłopców (16-17 lat), przywiezionych tu z ławy szkolnej za to, że śpiewali piosenki patriotyczne, jeden z nich rzucił się do mnie z okrzykiem: "A! Wujek!" Nowa dekonspiracja... Ucieszyłem się jednak - nie tym, ma się rozumieć, że go przywieźli - wiadomościami od swoich. W parę tygodni później w maszynowni stolarni "werżnęły" się w moją twarz czyjeś oczy, bez mrugnięcia przyglądające mi się uważnie. Wzrok wytrzymałem. Człowiek ten, niewysokiego wzrostu, więzień-Polak, podszedł do mnie i zapytał, czy jestem XY, wymieniając moje prawdziwe nazwisko. Powiedziałem, że to pomyłka. Lecz nie dał się zwieść, zapewniając, że jego nie potrzebuję się bać. Parę tygodni później był zaprzysiężony i pracował u nas jako 40. W stolarni miał pracę, w maszynowni.
W stolarni też powiększyłem nasze szeregi zaprzysięgając trzech dzielnych Polaków: 41, 42, 43. Wkrótce weszli do naszej pracy: 44, 45, 46.
W stolarni już jako-tako dawałem sobie radę. Praca moja i sylwetka niby-stolarza jakimś zrządzeniem losu nie podpadała kapom. Raz tylko jeden, gdy - sam będąc przy warsztacie -pasowałem deski rabanem do sklejania, stanął za mną o kilka kroków oberkapo Balke i przyglądał mi się chwilę, o czym ja nie wiedziałem, po czym zawołał kapa Waltera i wskazując na mnie palcem, wolno cedząc słowa, powiedział: "Wer ist das?" Lecz poszli dalej, nie przerywając mi pracy. Mówili mi o tym koledzy, koło których stali owi kapowie. Widocznie się zorientował, że nie jestem stolarzem.
Balke był to w ogóle ciekawy człowiek. Wysoki, przystojny, o inteligentnym wyglądzie, dość sztywny i zimny. Niedzielami, gdy dręczono nas tak zwaną "blocksperą" do południa, zamykając na blokach, robiąc różne przeglądy umundurowania, przychodził Balke i kazał wszystkim stolarzom wychodzić na plac, gdzie robił zbiórkę: przestawiał, ustawiał dwudziestki, wyznaczał dwudziestowych i trzymał na placu, kiedy było słońce, grała orkiestra i zanim skończyła się "blockspera". Na koniec z uśmiechem żegnał nas wesoło, puszczając na blok.
Obóz nasz stale się powiększał. Nie stan liczbowy więźniów - tych było prawie zawsze wtedy 5-6 tysięcy. Numer bieżący sięgał już jednak ponad 20 tysięcy - kilkanaście tysięcy wchłonęło już krematorium. Obóz powiększał się inaczej - rozbudowywał się. Poza ośmioma blokami zbudowanymi na placu apelowym (co spowodowało zmianę numeracji w całym lagrze) i poza tym, że rozbudowywano obóz w kierunku na "Industriehof I", w samym obozie macierzystym (Stammlager) jeszcze budowano szybko filie. Pierwsza, to tak zwana Buna, osiem kilometrów na wschód od obozu, gdzie pracowano nad fabryką niby-gumy; druga filia obozu macierzystego, to nowo powstający obóz Birkenau (Brzezinka), od lasku brzozowego tak nazwany. Obóz ten nosił też nazwę Rajsko, co nie miało nic wspólnego z wioską Rajsko (Birkenau leżało parę kilometrów na zachód, wieś Rajsko - na południe), a nazwa nadana była tylko dla ironii.
Na obu filiach, przy budowie, ginęło mnóstwo ludzi. Na Bunę codziennie wymaszerowywało przed apelem porannym kilkanaście setek więźniów (wstawali znacznie wcześniej od nas, wracali w kilka godzin po zakończeniu dnia pracy przez nas). Na Birkenau budowano dopiero baraki: na razie drewniane, dziewiczo niewinne, nowe. Dopiero później w Brzezince-Rajsku działy się sceny piekielne. Do budowy tych baraków w polu potrzebni byli i cieśle, i stolarze, a w przypadku braku większej ilości cieśli, zastępowano ich od razu stolarzami. Pracowano w polu, na deszczu, w śniegu, pod kijem kapów spieszących z pracą, gdyż był wyraźny nakaz: zbudować to piekło w Rajsku jak najszybciej.
Mieli tam pójść stolarze od nas... By ginąć... Balke musiał dać tych stolarzy. Robił to niechętnie. Wybierał zawsze długo. Był to ciężki moment dla stolarzy, lecz - zdawało się - również i dla niego. Stolarze, którzy szli do pracy przy budowie baraków w szczerym polu (a ogółem poszło około trzeciej części wszystkich stolarzy), przeważnie tam ginęli: zaziębiali się lub wprost kończyli się w pracy. Balke dawał więc gorszych fachowców. Zazwyczaj patrzył badawczo na mnie, jakby myślał: dać go tam, czy nie dać? I jakoś szedł dalej wzdłuż szeregu stojących stolarzy, czekających na swą kolej losu, pozostawiając mnie w stolarni.
Zwolnionych z obozu w Oświęcimiu był minimalny procent. Byli to przeważnie koledzy z łapanek warszawskich, którzy spraw żadnych nie mieli, a których rodziny wykupywały za pieniądze, przez różnych pośredników trudniących się tym procederem, nieraz trafiając na szantażystów i szarlatanów. Lub też przez rodziny, które miały własne chody w konsulatach państw obcych, a nawet na Alei Szucha. W jesieni 1940 r. z warszawskich transportów zwolniono około 70-80 osób. W ciągu 1941 r. zwolnienia były bardzo rzadkie, dosłownie po kilku więźniów - razem do jesieni 41. Dopiero jesienią 1941 r. poszło około 200 więźniów na blok "wolnościowy" (specjalnie na ten cel przeznaczony), gdzie odbywali kwarantannę przed wyjściem z obozu. Karmiono ich lepiej, by doprowadzić do możliwego wyglądu, nie bito, a takich, co mieli ślady bicia przetrzymywano w szpitalu do zagojenia i wykurowania, by na świat nie wynieśli z sobą świadectwa potwornego obchodzenia się z więźniami w Oświęcimiu. Biorąc jednak pod uwagę, że w listopadzie 194 1 roku przyjeżdżający do obozu otrzymywali już numer bieżący ponad 25000, cóż znaczyło te ponad trzy setki zwolnionych...
Każdy zwolniony więzień, po przebraniu go w jego cywilne ubranie wyjmowane z worków wiszących w "Effektenkammer", musiał przejść razem z grupą zwolnionych kolegów lub też sam przez drewniany barak za bramą (tu mieściła się także "Postzensurstelle"), gdzie żegnał ich esesman dobitnie wbijając w głowę, że na wolności trzeba absolutnie milczeć na temat obozu w Oświęcimiu. Że jeśli ktoś będzie pytał, jak tam w Oświęcimiu było, to należy odpowiedzieć: jedź sam i zobacz (naiwna sugestia). Że jeśli władze niemieckie się dowiedzą, że ktoś ze zwolnionych nie umiał utrzymać języka za zębami, to się bardzo szybko znajdzie znowu w Oświęcimiu (to było bardziej przekonujące i byli więźniowie tego obozu naprawdę milczeli na wolności jak zaklęci).
Gra, którą zacząłem prowadzić w Oświęcimiu, była niebezpieczna. Zdanie to nie oddaje rzeczywistości - właściwie daleko przekroczyłem to, co niebezpiecznym ludzie nazywają na ziemi - samo przekroczeniu drutów przy wejściu do obozu już było niebezpieczne. Toteż praca, którą tu rozpocząłem, frapowała mnie całego bez reszty, a że zaczęła rozwijać się coraz szybciej, zgodnie z planem, naprawdę zacząłem się obawiać, by rodzina nie wykupiła mnie jak innych kolegów, bo przecież również żadnej sprawy tu nie miałem i przyjechałem z łapanki. Toteż pisałem do rodziny, nie mogąc dekonspirować pracy, że jest mi tutaj naprawdę dobrze, żeby nie ruszali mojej sprawy, że chcę tu trwać do końca. Sam los rozstrzygnie, czy mi się uda wyjść, itd. Powrotną drogą otrzymałem odpowiedź, że Janek W., którego - gdy się dowiedział, gdzie jestem - sumienie niepokoiło, pytał wszystkich: "dlaczego poszedł?" Był jednak konsekwentny i rodzinie, która się zwróciła o pomoc w wykupieniu mnie, odpowiedział, że pieniędzy na to nie ma.
Znalazłem drogę, którą mogłem słać listy do rodziny, pisząc po polsku. Młodociany mój przyjaciel 47, chodząc do pracy w miasteczku, zdobył możliwości kontaktu z cywilami, przez których wysłałem dwa listy do rodziny. Listy moje były przekazywane do Komendy Głównej.
Z pierwszych współpracowników moich w Warszawie, tu w Oświęcimiu, prócz już wymienionych, spotkałem na początku 1941 roku Stacha - 48, którego wywieźli do kamieniołomów i latem 1941 roku Janka - 49, którego udało się jako chorego umieścić w transporcie do Dachau, które w porównaniu z Oświęcimiem było o wiele lepszym obozem.
Powtarzające się próby ucieczek spowodowały, że władze obozu zdobyły się na stosowanie odpowiedzialności solidarnej i za ucieczkę jednego rozstrzeliwano dziesięciu więźniów (od wiosny 1941 r.). Wybranie dziesięciu na śmierć za jednego zbiega, było ciężkim przeżyciem dla obozu, a szczególnie dla bloku, z którego wybierano. Wtedy my jako organizacja ustosunkowaliśmy się do ucieczek wyraźnie negatywnie. Żadnych ucieczek nie organizowaliśmy i potępialiśmy wszelki odruch w tym kierunku jako przejaw krańcowego egoizmu aż do czasu, kiedy w tej dziedzinie nastąpiły zasadnicze zmiany. Na razie wszelkie ucieczki były czynem dzikim, nic z organizacją naszą nie mającym wspólnego.
"Wybiórka" na śmierć odbywała się zaraz po apelu, na którym stwierdzono nieobecność zbiega. Przed blokiem, stojącym w dziesięciu szeregach, a z którego uciekł więzień, zjawiał się komendant obozu ze świtą i przechodząc przed szeregiem, kiwał ręką na tego więźnia, który mu się podobał, lub może raczej: nie podobał. Szereg "przeglądnięty" robił pięć kroków "naprzód marsz" i świta szła przed szeregiem następnym. Były rzędy, z których wybierano paru, bądź nie wybierano nikogo. Najlepiej było, gdy ktoś odważnie patrzył w oczy śmierci - tego przeważnie nie brano. Nie wszyscy wytrzymywali nerwowo i czasami któryś za plecami komisji przebiegał naprzód, do szeregu już przejrzanego - tego przeważnie właśnie zauważali i brali na śmierć. Razu pewnego wydarzył się wypadek, że gdy wybrano młodego więźnia, z szeregu wystąpił staruszek-ksiądz i prosił komendanta obozu, by wybrał jego, a zwolnił tamtego młodego od kary. Blok skamieniał z wrażenia. Komendant się zgodził. Ksiądz-bohater poszedł na śmierć, a tamten więzie ń wrócił do szeregu.
Wydział Polityczny pracował, czego rezultatem były rozstrzeliwania za sprawy na ziemi. Specjalną radość miały władze lagru, gdy zbierały większą grupę Polaków do rozstrzelania w dnie, które kiedyś były obchodzone jako święta narodowe, tam w Polsce, na ziemi. Z reguły mieliśmy większą "rozwałkę" w dniach 3 maja i 11 listopada, raz na dodatek grupę Polaków rozstrzelano 19 marca.
Kiedyś na ziemi, tęskniąc do pracy twórczej dłutem, do rzeźby, nieraz myślałem: cóż, kiedy nie mam nigdy na to czasu, musieliby mnie chyba zamknąć w więzieniu. Los dla mnie w życiu był zawsze łaskawy, musiał i to podsłuchać. Byłem zamknięty - należało więc tylko próbować rzeźbić - nie miałem jednak o tym żadnego pojęcia. Przy stolarni była rzeźbiarnia. Właściwie za wyjątkiem paru artystów-malarzy po akademii jak 44 i 45, pracowali tam sami snycerze, przeważnie górale. Przy pomocy 44 i 45 dostałem się do rzeźbiarni. Ułatwiał moje przejście fakt, że rzeźbiarnia była podkomandem stolarni, w której pracowałem kilka miesięcy.
Kierownikiem pracy w rzeźbiarni był swój chłop - 52. Zjawiłem się tam (1.XI.1941 r.), zrobiłem kilka rysunków-projektów noży do papieru. Powiedziano mi: "Na papierze to jest piękne, lecz proszę przenieść to w rzeźbie na drzewo". I tak zacząłem pracę, przenosząc się na stałe do rzeźbiarni. W ciągu pierwszego tygodnia wyrzeźbiłem trzy noże. Pierwszy nóż to było w ogóle moje zapoznanie się z trzymaniem w ręku i używaniem narzędzi; drugi był nieco lepszy, a trzeci pokazał rzeźbiarzom 52ze słowami: "Tak należy rzeźbić noże".
Praca więc szła. Obok mnie z jednej strony siedział zawsze wesoły, pierwszorzędny kolega 42, z drugiej - przyjaciel 45. Rano 11 listopada 1941 r. podszedł do mnie 42 i powiedział: "Miałem dziwny sen, czuję, że dziś mnie "rozwalą". Może jest to błahostka, a jednak cieszy mnie chociaż to, że zginę 11 listopada." W pół godziny później na apelu porannym wyczytano jego numer wśród innych numerów. Pożegnał się ze mną serdecznie, prosząc, bym matce jego opowiedział, że umierał na wesoło. W kilka godzin później już nie żył.
Z podziału pracy wypadło, że wiadomości z zewnątrz regularnie otrzymywane przez nas ustaloną drogą, rozpowszechniała w obozie komórka złożona z trzech naszych członków. Jeden z nich, niezapomniany nasz "Wernyhora" - 50, na wszystkich skrzyżowaniach dróg otoczony gromadą więźniów wygłaszał stale optymistyczne przepowiednie. Był pożądanym i lubianym przez wszystkich.
Organizacja się rozrastała. W czasie mego pobytu w rzeźbiarni wciągnąłem do szeregów naszych paru przyjaciół - 53 i 54. Następnie 55, 56, 57, 58. Poza wciąganiem przeze mnie osobiście, każda piątka rozprzestrzeniała się, rozgałęziała wśród masy więźniów własnym przemysłem do różnych komand, budując odnogi w oparciu o znajomość sylwetki nowego kandydata. Tu wszystko funkcjonowało wyłącznie na wzajemnym zaufaniu. Toteż rozwiązując problem przewodzenia w poszczególnych grupach związanych z sobą, stanąłem na stanowisku oparcia się na poszczególnych dowódcach od mniejszych do większych, mając na względzie wyłącznie zalety osobiste danego przewodnika. Inaczej rozwiązać tego nie mogłem. Odrzucić należało wszelkie sugestie z ziemi. Nieważne było, kim kto był kiedyś w przeszłości, lecz ważnym było, by na każdym z dowódczych stanowisk był "chłop z ...", który by w momencie czynu nie swym tytułem chciał ująć masę, gdyż masy tej przed tym momentem nie można było uświadomić, lecz by potrafił wcześniej milczeć, kied y trzeba - świadomie porwać masę za sobą. Więc przedtem już musiał mieć sylwetkę wyróżniającą się działalnością, być tym, za którym by koledzy chętnie szli. Nie tylko musiał być dzielny, lecz także odznaczać się siłą wewnętrzną i taktem.
Taki drobny fakt - gdy się urabiało i dobierało ludzi, często wciągało się tych, co byli tu na stanowiskach. Zaprzysiężony komendant sali szedł potem na rękę, wydając repety i podtrzymując siły przysyłanym mu potrzebującym podkarmienia naszym członkom, oszczędzając niektórych na swej sali. Lecz jeśli ktoś, kto przyszedł urabiać do pracy sztubowego, nie umiał się zachować, nie miał taktu lub siły woli, by się powstrzymać od odruchu zagarnięcia miski repety dla siebie, to tu robota nasza spalała na panewce.
Co innego, że zwykle po paru rozmowach ze sztubowym, jeśli przychodzący miał siłę woli i nie wspominał o jedzeniu, choćby mu się kiszki skręcały, inicjatywa wychodziła od salowego; wtedy to jedzenie, które tu otrzymywał przychodząc, nie przeszkadzało w montowaniu tutaj sieci organizacyjnej. Niestety, było paru takich, którzy przychodząc w celach organizacyjnych do dopiero co poznanych sztubowych, przede wszystkim wysuwali menażki po repetę dla siebie. W takim wypadku praca dobrze pójść nie mogła. Sztubowy takich odwiedzających załatwiał miską zupy dla nich i na tym koniec.
Wybuch wojny niemiecko-bolszewickiej, poza przyjęciem przez nas tej dawno oczekiwanej wiadomości z wielką radością, na razie w obozie zmian wielkich nie przyniósł. Kilku esesmanów pojechało na front. Zastąpiono ich innymi, starszymi wiekiem.
Dopiero w sierpniu (1941 r.) ta nowa wojna odbiła się u nas, jak wszystko inne, makabrycznym echem. Przywieźli tu pierwszych jeńców bolszewickich, na razie samych oficerów, i po zamknięciu ich w jednej sali bloku 13 (według nowej numeracji blok 11) w ilości ponad siedmiuset, stali tak ciasno stłoczeni, że nikt nie mógł usiąść. Salę uszczelniono (komór jeszcze wtedy nie mieliśmy).
Pod wieczór tego dnia przyszła grupa niemieckich wojskowych z oficerami na czele. Komisja niemiecka weszła na salę i po nałożeniu masek gazowych, rozrzuciła tu parę baniek z gazem, obserwując jego działanie. Koledzy flegerzy, którzy nazajutrz uprzątali trupy, mówili, że był to makabryczny widok - nawet dla nich. Ludzie byli tak stłoczeni, że w chwili śmierci nie mogli upaść. Oparci jeden o drugiego tak spletli się rękami, że trudno było rozerwać ich ciała. Miała to być sama szarża bolszewicka z rozmaitych formacji, sądząc po mundurach, w których byli zagazowani.
Była to pierwsza próba gazu u nas (kwas pruski).
cdnautor / źródło: rotmistrz Witold Pilecki dodano: 2008-07-28 przeczytano: 13616 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|