|
Katolicyzm nawet nie niedzielnyNie było mnie w zeszłym tygodniu w Zamościu. Z tego też względu nie byłem na żadnym z koncertów Zamojskich Dni Muzyki, nad czym ubolewam i mam nadzieję, że tegoroczne absencje nadrobię następnym razem. Przebywałem w tym czasie na Górnym Śląsku, skąd wyjechałem na jeden dzień najpierw na Jasną Górę, a kolejnego ranka na kilka godzin tym razem do Wrocławia. Tych wojaży akurat nie żałuję i mam nadzieję, że będzie mi dane kolejnego lata je przynajmniej ponowić, jeśli nie rozszerzyć.
Zanim przejdę do meritum dzisiejszego tekstu pozwólcie Państwo na odrobinę prywaty, ale po prostu do tej pory nie jestem w stanie wyjść z szoku, jaki przeżyłem wieczorem 15 września, gdy dotarłem wraz z moją dziewczyną pociągiem do Gliwic. Musieliśmy dłużej niż zwykle czekać na przyjazd autobusu numer 194, gdyż ostatnio Komunikacyjny Związek Komunalny Górniczego Okręgu Przemysłowego (w skrócie: KZK GOP) postanowił chyba stopniowo pozbawiać tak sporą miejscowość, jak Czerwionka-Leszczyny połączenia z aglomeracją (a właściwie chyba konurbacją) górnośląską i znacznie przerzedził kursowanie autobusu tej linii do wspomnianego miejsca, że o wysyłaniu tam Jelczy i Ikarusów o najgorszym standardzie nie wspomnę. Przez to musieliśmy na udające się do Czerwionki barachło czekać dobre półtorej godziny i postanowiliśmy spędzić ten czas w miejscu możliwie tanim. Wybraliśmy "Grill Bar" przy Placu Piastów i mogę z absolutnie czystym sumieniem polecić ten lokal wszystkim tym, którzy znajdą się w sytuacji podobnej do nas. Menu jest tam wprawdzie niezbyt wyszukane, a sam bar przypomina raczej stołówkę lub bufet, ale jest tam też pewien element, dla którego chętnie wybrałbym się tam jeszcze raz. Otóż obsługujący wszystko młody człowiek, zapewne student, wzbogacał atmosferę muzyką płynącą z radioodbiornika, co jest standardem w tego typu miejscach. Tyle tylko, że zazwyczaj uszy klientów raczone są tam Radiem ZET, ESKA czy już z rzadka Trójką. Tutaj zaś puszczany był Program Drugi Polskiego Radia! Muzyką, która zatem teoretycznie w ogóle nie przystawała do standardu baru, co temu młodzieńcowi w ogóle nie przeszkadzało, zresztą bardzo słusznie! Nie wiem jak Państwo, ale ja jestem zdania, że należą się owemu człowiekowi wielkie słowa pochwały i szerokie propagowanie jego postawy, czemu mam nadzieję uczyniłem początek.
Ale teraz skupmy się na czymś diametralnie innym. W ostatni poniedziałek wróciłem do Zamościa. Pomijam już drobny szczegół w postaci opóźnienia wywołanego ponadgodzinnym oczekiwaniem w Dębicy na lokomotywę spalinową, która musiała dojechać aż z Rzeszowa. Na szczęście zawczasu zaopatrzyłem się w prasę, która pomogła mi przetrzymać tę ponad dziesięciogodzinną podróż. Jedną z zakupionych przeze mnie gazet był tasiemiec różnie zwany, w zależności od tego gdzie się znajdujemy. Na Śląsku mówią na to "Polska The Times Dziennik Zachodni" i taki też tytuł widniał na gazecie, którą czytałem w przedziale. Ledwie zacząłem to robić, a już na czwartej stronie natrafiłem na tekst, po lekturze którego dosłownie ręce mi opadły. Traktował on o tym, że w sondażu dla "Polski" 50 procent rodziców optuje za powrotem nauczania religii do salek katechetycznych przy parafiach. To mnie jeszcze nie zmroziło, ale już przytoczone argumenty tak. Zacytowano bowiem pewną chorzowiankę, której córka chodzi do gimnazjum znajdującego się na terenie parafii, do której ona nie przynależy. "Moja córka księży augustianów, którzy prowadzą naszą parafię, widuje tylko na niedzielnych mszach i gdy chodzą po kolędzie. Efekt jest taki, że ona w ogóle nie wie co się dzieje w naszej parafii. W młodości mieszkałam w podlubelskich Rykach i tam chodziłam na religię do salki katechetycznej i przez to wiedziałam o różnych wydarzeniach w naszej parafii".
Żeby nikt nie miał wątpliwości - to były naprawdę wszystkie argumenty. Zapewne dlatego, że w tym samym sondażu większość rodziców mimo to chciała, by ich dzieci były nauczane religii, co uniemożliwiło redaktorom otwarty atak na ten przedmiot.
Po dłuższej chwili przeczytałem artykuł ponownie, i jeszcze raz, i jeszcze raz. Nie pojąłem jednak jego głębszego przesłania. Nie trafiło ono do mnie w sposób absolutny. Spróbowałem się więc zastanowić czy "Polska", kreująca się wszak na jeden z najbardziej opiniotwórczych dzienników w kraju, ma swoich czytelników za debili, czy też naprawdę z ich podejściem do spraw wiary jest aż tak źle.
Bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że powyższa argumentacja jest bez sensu, prawda? Po pierwsze nie rozumiem od kiedy lekcje religii mają być budowaniem więzi parafialnej. Samo słowo "lekcja" jest definiowane jasno jako czas, w którym się przekazuje uczniom wiedzę z danego przedmiotu. Wydarzenia parafialne, jeśli w ogóle, mieszczą się w tej grupie w wymiarze marginalnym, co na pewno nie ma znaczenia integracyjnego w ramach tej wspólnoty. Po drugie: z tego co wiem, to lekcje religii odbywają się tylko dla uczniów, a już na przykład osoby pracujące na pełen etat uczniami są raczej rzadko. Czy to znaczy, że one nie mają już szans na wiedzę o tym co się w ich parafii dzieje? Ależ skąd! Wystarczy po prostu uważnie słuchać ogłoszeń duszpasterskich podczas mszy lub czytać informacje na stosownych tablicach, w które świątynie są zaopatrzone. No i po trzecie: już pomijając śląskie wydanie "Polski" - słyszałem taki oto argument profesora Józefa Baniaka z poznańskiego Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza: "Z moich badań wynika, że młodzi potrzebują też atmosfery sakralności, na którą w szkole nie ma miejsca, dlatego przydałyby się lekcje wiary na parafii". Z całym szacunkiem, ale pan profesor chyba nie orientuje się ile Kościół takich "lekcji wiary" przeprowadza w prowadzonych przez siebie grupach dla bardzo różnych grup wiekowych. Młodzi na ten przykład mają chociażby Ruch Światło-Życie i Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży. Nie jest więc tak, że młodzież nie ma możliwości poszerzania swej wiary w najbardziej osobisty sposób.
Po dłuższym namyśle jednak stwierdziłem, że niestety, ale "Polska" nic nie musi robić specjalnego, by tego typu argumentacja trafiła na podatny grunt. Oczywiście są tacy, którzy wyczują lipę, ale nie będzie to większość. Mamy w sobie bowiem zadziwiającą cechę: z jednej strony mówimy o sobie, że jesteśmy ludźmi wierzącymi, a z drugiej robimy bardzo wiele, by przez tę wiarę stracić możliwie mało, na czym cierpi często właśnie wiara. Zastanówmy się jak wygląda przeżywanie Eucharystii przez polskich wiernych. Ile jest w nim rzeczywistej refleksji religijnej, a ile nerwowego patrzenia na zegarek i słuchania piąte przez dziesiąte słów wypowiadanych przez kapłana i to zarówno w momentach stricte liturgicznych, jak i podczas głoszenia homilii lub właśnie podawania ogłoszeń parafialnych? Ile jest w nas samych zainteresowania tym co robi parafia poza marką samochodu księdza proboszcza i wikarego? Czy nie jest przypadkiem tak, że czekamy jedynie na profity bez wkładu własnego?
To nie jest tekst proklerykalny, bo sam mam do tej grupy społecznej kilka zastrzeżeń na czele z postawą jej władz wobec lustracji duchowieństwa, czemu dawałem już wyraz na tych łamach. Chodzi mi po prostu o to, byśmy nie dawali powodu do wykazywania, że skoro nie żyjemy tak, jak tego wymaga od nas Kościół, to nie potrzebujemy Kościoła.autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2008-09-26 przeczytano: 2941 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|