|
Raport Witolda cz.7W tym roku mija 60. rocznica bestialskiej śmierci rotmistrza Witolda Pileckiego. Jest to dobry moment na podjęcie walki o odzyskanie pamięci o Bohaterze z Auschwitz.
W styczniu Fundacja Paradis Judaeorum rozpoczęła akcję pod hasłem "Przypomnijmy o Rotmistrzu" ("Let's Reminisce About Witold Pilecki").
Do akcji, która ma na celu oddanie hołdu człowiekowi, który przeciwstawił się dwóm totalitaryzmom, włączyły się różne instytucje oraz osoby prywatne. Akcję wspiera również portal internetowy Zamość onLine.
Jednym z elementów akcji jest upowszechnienie (na całym świecie) "Raportu Witolda" z 1945 r.,
* * *
Po powrocie z pracy do obozu czuło się w powietrzu zapach krwi przyjaciół. Postarali się przed naszym przyjściem wywieźć już ciała do krematorium. Cała droga naznaczona była krwią, która ciekła z wozów, gdy ciała ich wieźli. Wieczorem tego dnia cały obóz przygnębiająco przeżywał śmierć tych nowych ofiar.
Dopiero teraz zrozumiałem, że omal nie znalazłem się na liście wyczytanych w tym dniu rano numerów. Przypominając sobie tych dwóch kapów zapisujących numery, nie wiedziałem, czy nie zostałem zapisany przez tego z notesem, bo nie wyglądałem na niebezpiecznego więźnia, czy może wśród zapisanych w nadmiernej ilości numerów Grabner potem wybierał, odrzucając takich, co nie mieli tu spraw.
Przywieźli nowy transport więźniów z Pawiaka, z Warszawy, wśród których przyjechali moi przyjaciele i niegdyś współpracownicy w TAP w Warszawie: ppor. 156, 157, 158. Przywieźli oni ciekawe dla mnie wiadomości. 156 opowiadał mi, jak dotarł do Warszawy z Oświęcimia 25 i jak potem on go sam odwoził do pracy autem do Mińska Litewskiego. Natomiast 158 opowiadał mi ze szczegółami, jak na wiadomość ode mnie przesłaną przez sierż. 14 w sprawie grożącego nadesłania niewygodnych dla mnie danych z ksiąg metrykalnych z miejscowości Z., szwagierka moja pospieszyła do niego. Poczciwy przyjaciel 158 tego dnia wsiadł do pociągu i pojechał do miejscowości Z., gdzie w parafii rozmówił się z księdzem, tłumacząc mu o co chodzi. Ksiądz zanotował ołóweczkiem w księdze koło właściciela mojego obozowego nazwiska i obiecał sprawę pomyślnie załatwić. Co widocznie i zrobił, bo w sprawie mojej była w wydziale politycznym cisza.
Kolega 156 pokazał mi wśród nowo przybyłych do obozu kpt. 159 z Komendy Głównej w Warszawie - był to zastępca "Iwo 11". Jeden z członków naszych 138 znał kpt. 159 osobiście, będąc niegdyś jego podkomendnym, a obecnie będąc tu blokowym, łatwo roztoczył nad nim opiekę (kolega 156 razem z pracującym już tam 117 przygarnął do pracy 76). Odtąd dwaj TAP-owcy pracowali i mieszkali razem.
Z członków TAP, których znałem niegdyś w Warszawie przeszło przez Oświęcim: 1, 2, 3, 25, 26, 29, 34, 35, 36, 37, 38, 41, 48, 49, 85, 108, 117, 120, 124, 125, 131, 156, 157, 158. Z powodu, że 129 był rozstrzelany, a 130 zmarł na tyfus, niemożliwym było kontynuować rycie podkopu z 28 bloku. "Podkop" nie wpadł, w innej sprawie aresztowano 5.
Późną jesienią 1942 roku, gdy do kopcowania ziemniaków użyci zostali blokowi, to i 4 chodził również daleko do pracy przy ziemniakach w polu. Zdezorientowany esesman z wydziału politycznego, Lachmann, przyszedł po niego w jakiejś sprawie, lecz 4 był nieobecny. Lachmann zawrócił i odszedł. Koledzy szybko się zorientowali, wpadli do pokoju 4, który jako blokowy 28 bloku miał swój pokój i usunęli wiele takich przedmiotów, które by jeszcze więcej skomplikowały sprawę.
Ktoś musiał puścić farbę...
Lachmann doszedł tylko do bramy i jakby tknięty czymś wrócił i zrobił gruntowną rewizję pokoju 4, ale już nic nie znalazł. Na 4 jednak już czekał i zaraz po przyjściu jego z pracy wieczorem, aresztował go, zaprowadził do bunkra i 4 już więcej na blok 28 nie wrócił. Był badany na bloku 11, w bunkrach i w wydziale politycznym. Chociaż ostatnio 4 miał pewną przykrą manię, lecz trzeba mu oddać sprawiedliwość, że dzielnie znosił tortury-badania w bunkrach i nie powiedział ani słowa, choć wiedział bardzo wiele. Na nim się urwało. Stało się, że zachorował na tyfus i przeniesiony został z bunkra na blok tyfusowy. Trzeba samemu przejść pewne stopniowanie, by zrozumieć, że tak jak dla więźniów znajdujących się w obozie przestrzeń za drutami była wolnością, tak dla siedzącego w bunkrze wolnością był teren obozu. Wydostanie się więc z bunkra - chociaż w stanie chorobowym - na blok tyfusowy było dla niego namiastką namiastki wolności. Lecz i tu stale prawie asystował mu esesman. Lachmann nie dawał za wygraną. 4 jed nak miał twardy charakter i silną wolę. Pewnej nocy przestał żyć...
Wspomniani już koledzy, którzy przyjechali z Warszawy (156, 157, 158) mówili, że nie spodziewali się zastać w Oświęcimiu tak dobrego stanu duchowego i fizycznego więźniów. Oświadczyli, że nie wiedzieli nic ani o sposobach tutejszego katowania, ani o "ścianie płaczu", ani o fenolu, ani też o komorach gazowych. Oni sami nie myśleli - i w ogóle w Warszawie nikt poważnie nie myślał - o Oświęcimiu jako placówce o pewnej sile, że raczej mówiło się, że to już są tylko kościotrupy, których ratować nie warto, bo się nie opłaci. Gorzko było tego słuchać, patrząc na dzielne sylwetki kolegów. Więc tu idą na śmierć wartościowi ludzie i giną tylko dlatego, by nie narazić kogoś na wolności, a tam o ileż słabsi ludzie mówią o nas z lekceważeniem jako o kościotrupach. Jakiego samozaparcia trzeba, by nadal ginąć, żeby oszczędzić braci bawiących na wolności. Tak, zbyt silnie uderzały w nas wszelkie metody niszczenia w obozie, a tu jeszcze taka ocena z wolności i to stale ignorujące milczenie...
Cztery bataliony miały podzieloną służbę w ten sposób, że każdy batalion przez tydzień był służbowym, tzn. że jego zadaniem było wystąpienie w razie jakiegoś nalotu, zrzutu broni. Do niego też szły przez tydzień wszelkie zorganizowane artykuły dostarczone tu przez 76, 77, 90, 94, 117, dzielił także między szkieletowe plutony żywność i bieliznę.
Pomimo nie tyle zakazu - bo cóż znaczył zakaz dla więźnia - co kary śmierci, handel złotem i brylantami rozwinął się w obozie ogromnie. Powstała cała jakby organizacja, bo dwóch więźniów, którzy mieli ze sobą jakiś interes - zamianę towaru, np. kiełbasy z rzeźni na złoto - byli już związani z sobą, gdyż jeden złapany ze złotem, bity w bunkrze, mógł sypnąć tego, od kogo dostał i za co. Zaczęły się coraz częstsze aresztowania w obozie za złoto. Esesmani gorliwie tropili tę nową organizację, gdyż dawała im dochód. W każdym razie "organizacja złota" była dla nas doskonałym piorunochronem. Dochodzenie postępujące po śladach do nas przeważnie zbaczało i wchodziło ostatecznie na drogę do "organizacji złota" i potem tak już się gmatwało, a esesmani tak byli zadowoleni z nowego źródła dochodu, że nie chcieli w innym kierunku czynić wysiłku.
Pisałem już, że przyglądaliśmy się "zugangom", gdyż nigdy nie wiadomo było, co taki kolega z wolności zrobi, lecz i nasi starzy więźniowie czasem robili niespodzianki. A mianowicie przez lekkomyślność jednego z naszych przyjaciół, uświadomiony zbyt szeroko 161, typowy schizofrenik, pewnego dnia namalował dwa dyplomy honorowe na "odznakę podwiązki" za pracę niepodległościową na imię płk. 121 i kolegi 59. Mnie oszczędził na skutek interwencji tego przyjaciela. I z dyplomami zwiniętymi w rulony szedł w porze obiadowej przez plac obozu, by pochwalić się swym wyczynem w szpitalu. Mógł być zatrzymany przez esesmana lub jakiegoś kapo i zapytany wprost, co niesie, i mógł narazić kolegów na wielkie komplikacje, a może i szersze grono. Pokazał dr. 2 mówiąc o mnie, że tylko ja mam głowę itp. I dlatego dla mnie nie namalował "dyplomu". Dr 2 przy pomocy dra 102 udało się dyplomy mu odebrać i zniszczyć. 161 był jednak niepoprawny i pewnego razu ciemnym wieczorem wywołany zostałem przez kolegę 61 z bloku 22, który mn ie podprowadził do jakiegoś esesmana. Okazał się nim właśnie 161 przebrany w mundur i płaszcz esesmański. Potrafił to wykorzystać w zmontowanej wkrótce po tym ucieczce.
Przyszły święta Bożego Narodzenia - trzecie w Oświęcimiu.
Mieszkałem na bloku 22 razem z całym komandem "Bekleidungswerkstätte". Jakże inaczej wyglądały te święta niż poprzednie. Więźniowie otrzymali, jak zawsze na Boże Narodzenie, paczki z domu ze swetrami, lecz prócz paczek odzieżowych również - nareszcie zezwolone przez władze - paczki żywnościowe. Głodu z powodu "kanady" już nie było w obozie. Paczki jeszcze bardziej stan żywnościowy poprawiły. Wiadomości o większych niepowodzeniach wojska niemieckiego podnosiły więźniów na duchu i radykalnie poprawia humory.
W tych nastrojach wesołym echem odbiła się ucieczka (30.12.1942 r.) zorganizowana przez Mietka - Arbeitsdiensta, Otto - Arbeitsdiensta, 161 i ich czwartego partnera. Zuchwale zmontowana ucieczka, ułatwiona przez to, że Arbeitsdienstowie mogli się poruszać pomiędzy małym a wielkim łańcuchem wart, ze sprytnym przebraniem się 161 za esesmana i bezczelnym wyjechaniem w biały dzień wozem z końmi za obóz, za podrobioną przepustką, koło posta, któremu domniemany esesman pokazał ją z daleka, miała ten zasadniczy smaczek dla wszystkich więźniów obozu, że na skutek znalezionego listu napisanego przez Otta, starszego obozu Bruna, więźnia nr 1, osławionego kata, władze zamknęły na sylwestrową noc do bunkra.
Wróg Bruna, Otto, pisał w liście, który zostawił rozmyślnie w płaszczu, na wozie porzuconym w odległości kilkunastu kilometrów od obozu, że szkoda bardzo, że nie mogą Bruna zabrać ze sobą tak, jak się umówili, bo nie mają czasu i muszą spieszyć, a to wspólne złoto, co ma Bruno, trudno, niech już zostawi sobie. Znane z lotności umysłu władze, zamknęły naszego kata, Bruna, do bunkra, gdzie siedział trzy miesiące. Miał lepiej niż każdy z więźniów w bunkrze. Siedział w celi, ale obóz został już na zawsze pozbawiony tego drania, bo na swe dawne stanowisko nie wrócił - poszedł potem na takież do Birkenau.
Tymczasem obóz szalał z radości w czasie Świąt, zajadając żywność z paczek od rodzin i opowiadając sobie ostatni kawał o Brunie. Urządzano mecze bokserskie na blokach, wieczory artystyczne. Improwizowane zespoły, orkiestry, chodziły od bloku do bloku. Nastroje były tak wesołe, wynikające z całości sytuacji, że starzy więźniowie kiwali głowami i mówili: "No, no, był lager Auschwic, ale go nie ma już, pozostała zaledwie ostatnia sylaba, sam tylko wic."
Tak, kurs w obozie z miesiąca na miesiąc słabł. Nie przeszkadzało to jednak wcale, że w tym czasie nie raz można było być świadkiem bardzo tragicznych scen.
Idąc z garbarni, w pięciu setkach, zaraz po Nowym Roku, byłem świadkiem, jak przed krematorium (stare krematorium na węgiel, zbudowane tuż przy obozie) stała grupka kobiet i mężczyzn. Było ich razem kilkanaście osób, młodych i starych. Stali przed krematorium jak stado krów przed rzeźnią. Wiedzieli, po co tu przyjechali. Wśród nich stał chłopak mający może 10 lat i szukał kogoś wzrokiem wśród przechodzących naszych setek; może ojca, może brata... Podchodząc do tej grupki człowiek lękał się ujrzeć w oczach tych kobiet i dzieci - pogardy. My - pięć setek silnych i zdrowych mężczyzn, nie reagujących na to że oni zaraz pójdą na śmierć. Człowiek wewnętrznie się burzył i skręcał w sobie. Lecz nie; przechodząc, z ulgą stwierdzaliśmy, że w oczach ich tkwiła tylko pogarda dla śmierci.
Wchodząc do bramy widzieliśmy inną grupkę, stojącą pod murem z podniesionymi rękami, ludzi odwróconych do przechodzących kolumn tyłem. Tych przed śmiercią czeka jeszcze dochodzenie, ci pójdą jeszcze na męczarnie w bloku 11 zanim im kat Palitzsch nie strzeli łaskawie w tył głowy i nie wywiozą potem w wozach ich okrwawionych trupów do krematorium.
Gdy wchodziliśmy do bramy, tę pierwszą grupkę więźniów wpędzono już do krematorium. Dla kilkunastu osób żałowano czasami butelki gazu; ogłuszano uderzeniami kolb i wpychano wpółomdlałych na rozpalony ruszt.
Z naszego bloku 22, który stał najbliżej krematorium, nieraz słyszeliśmy przytłumione dzięki ścianom przeraźliwe krzyki i jęki umęczonych, gwałtownie kończonych ofiar.
Nie wszyscy wracali z pracy naszą drogą. Ci, co nie widzieli twarzy ofiar, szli inną drogą, nigdy nie byli wolni od myśli: może matka, może ojciec, może żona, może córka... Lecz twarde jest serce lagrowca. W pól godziny później niektórzy już stali, kupując margarynę lub tytoń, nie widząc, że stoją tuż obok wielkiej kupy nagich trupów, rzuconych tu jedne na drugie, "zrobionych" dziś zastrzykiem fenolu. Czasem ktoś nastąpił butem na martwą, już sztywną nogę, spojrzał: "Patrzcie. Stasio... No cóż... Dzisiaj jego kolej, moja może w przyszłym tygodniu..."
A jednak oczy tego małego chłopca, patrzące na nas, szukające kogoś długo mi w nocy nie dawały spokoju.
Rozbrykanie w obozie z powodu nastrojów w okresie świątecznym miało jednak znowu dla nas jedną ciężką historię. Blok 27, będący składem mundurowo-bieliźnianym był terenem prac komanda "Bekleidungskammer", składającego się prawie wyłącznie z Polaków. Komando było dobre - praca pod dachem, dająca jeszcze te prerogatywy, że pracownicy zaopatrujący swoich kolegów w bieliznę, mundury, koce, obuwie bezinteresownie, mieli możność od dobrze sytuowanych więźniów na stanowiskach blokowych, pracowników rzeźni lub magazynów żywnościowych za wyświadczone ułatwienia egzystencji w postaci dostarczonych wymienionych materiałów otrzymywać artykuły żywnościowe. Miejsce więc było dobre i przy pomocy 76 ulokowaliśmy tam wielu naszych kolegów. Pewne rozluźnienie w obozie w tym czasie, brak na lagrze Bruna, który siedział zamknięty, spowodowało, że niektórzy zlekceważyli nieco środki ostrożności.
Koledzy na bloku 27 zrobili wspólny opłatek, przy tym 76 zadeklamował własny wiersz na patriotyczny temat (Ślązaczka miała dwóch synów, jeden był w wojsku niemieckim, drugi zaś więźniem Oświęcimia; podczas ucieczki więźnia drugi syn Ślązaczki, stając na posterunku, nic o tym nie wiedząc, zastrzelił swego brata). Wiersz był ładnie napisany, nastrój był miły. Skutek: władze orzekły, że Polakom na 27 bloku za dobrze się powodzi, a wydział polityczny zrobił z tego, że Polacy na 27 bloku zorganizowali się. 6 stycznia 1943 roku do bloku 27 w czasie pracy przyszli esesmani z wydziału politycznego. Zrobili zbiórkę całego komanda. Zapytali, kto tu jest pułkownikiem. Płk 24 na razie powstrzymał się od odezwania się. Wtedy Lachmann podszedł do niego i wyciągnął go z szeregu (sprawa była już rozpracowana przez wydział polityczny).
Potem zaczęli segregować. Dzielili na trzy grupy. Reichsdeutsche i Volksdeutsche stanowili jedną grupę, którą zostawili w pracy na bloku. Wszystkich pozostałych Polaków dzielili na dwie grupy, odstawiając na prawo kilkunastu inteligentów, a wśród nich płk 24, mjr 150, rtm 162, ppor 163, mec. 142, a na lewo tych, którzy mogli w oczach esesmanów ujść za nieinteligentów, wśród których znaleźli się mjr 85, udający gajowego, ppor 156, uczeń, mój siostrzeniec 39. Trzymano ich na stójce kilkanaście godzin na mrozie. Potem grupę inteligentów wsadzili do bunkra, nieinteligentów oddali do tzw. "Kiesgrube" imienia Palitzsch. Pierwszych badali i dręczyli w bunkrze, chcąc wymusić zeznanie, że byli zorganizowani, pytając, jaką organizację reprezentują.
Los drugich, oddanych na wykończenie w pracy na mrozie, też wydawał się przesądzony. Lecz niektórzy z nich potrafili wykręcić się z tego komanda po paru miesiącach uciążliwej pracy. Zbyt szybko zrobiła to para przyjaciół: 117 i 156. Pracowali razem w "Bekleidungskammer", razem mieszkali na 3 bloku, w osobnym pokoju - magazynie. Obydwom udało się 6 stycznia 1943 roku uniknąć szczęśliwie zaliczenia do inteligentów, a unikając bunkra, trafili na razie do "kiesgruby Palitzscha".
Przyjaciel 156 parę miesięcy wcześniej, zaraz po przyjeździe z Warszawy, pytany przeze mnie jak w Warszawie reagują na ucieczki z Oświęcimia, odpowiedział, że dwojako: Komenda Główna odznacza orderem Virtuti Militari (może rozumował, że w ten sposób zachęci mnie do ucieczki?), a społeczeństwo, które nie wie o zniesieniu odpowiedzialności zbiorowej więźniów, uważa to za egoizm. Teraz, gdy znalazł się w ciężkiej sytuacji zaczął mnie namawiać do ucieczki z nim, lecz ja wtedy jeszcze nie miałem takich zamiarów. On niestety, nie doczekał się, biedak.
Obaj zbyt szybko kręcili się koło swojej sprawy, zachorowali, a po chorobie znaleźli sobie inną, lżejszą, pracę. Nie byli jeszcze wytrawnymi lagrowcami. Pewnego dnia, gdy myślałem, że jeszcze leżą w szpitalu, dowiedziałem się, że obaj zostali rozstrzelani (16.02.1943 r.). W tym innym komandzie Lachmann zapytał ich, skąd się tu wzięli; tego dnia już nie żyli.
Wkrótce potem, w marcu, rozstrzelali całą grupę inteligentów, dręczoną i przesłuchiwaną w bunkrze na temat organizacji, co wyczuwał jeden z kapów, który był świadkiem niefortunnego "wspólnego opłatka". Nie powiedzieli nic. Cześć Im, kolegom z pracy.
Po wyrzuceniu Polaków z "Bekleidungskammer", miejsca te obsadzone zostały Ukraińcami, którzy jednak jako pracownicy nie odpowiadali esesmanowi, szefowi komanda i kapowi, więc powoli niektórzy z Polaków znowu zaczęli się tu wkręcać. Dostawa materiałów z tej dziedziny została przerwana. Inne natomiast dostawy działały sprawnie. Jak obliczył pdch. 90, z rzeźni na same tylko Święta Bożego Narodzenia (1942 r.) przeniesiono przez bramę, pomimo ciągłych rewizji, 700 kg wyrobów masarskich.
Już późną wiosną zaczęto robić jakieś niezwykłe przygotowania na bloku 10. Usunięto wszystkich więźniów i część łóżek. Zrobiono na zewnątrz, na oknach kosze z desek uniemożliwiające wgląd do wewnątrz. Przywożono jakieś instrumenty, aparaty. Potem wieczorami zjawiać się zaczęli profesorowie niemieccy, studenci. Kogoś przywozili, pracowali nad czymś nocami, odjeżdżając rano lub pozostając przez kilka dni.
Spotkany raz profesor zrobił na mnie odrażające wrażenie. Miał jakieś obmierzłe oczy.
Czas jakiś nic nie wiedzieliśmy o tym bloku, snuto różne przypuszczenia.
Lecz nie obeszli się bez pomocy flegerów - obozowego szpitala. Na razie chodziło o sprzątanie, potem o różną pomoc. Wzięli dwóch flegerów i trafili na obydwu z naszej organizacji. Koledzy wniknęli wreszcie do zamkniętego stale bloku 10. Przez jakiś czas nic to nam nie dawało, gdyż ich z bloku 10 nie wypuszczano. Któregoś dnia zjawił się jednak u mnie jeden z nich, 101, straszliwie zdenerwowany i mówił, że nie wytrzyma długo tam, że przechodzi to już granice jego wytrzymałości.
Przeprowadzano tam eksperymenty. Lekarze i studenci medycyny robili tam doświadczenia, mając przecież ogrom materiału ludzkiego, za który przed nikim nie ponosili żadnej odpowiedzialności. Życie tych królików doświadczalnych i tak oddane było na pastwę tych zwyrodnialców w obozie - tak czy inaczej zostaną zamordowani; wszystko jedno jak i gdzie - i tak będzie popiół.
Więc robiono najróżniejsze doświadczenia z dziedziny seksualnej. Sterylizacja kobiet i mężczyzn zabiegiem chirurgicznym. Naświetlanie narządów płciowych obu płci jakimiś promieniami, które miały likwidować zdolności rozrodcze. Przy tym następne próby wykazywały, czy wynik był pozytywny, czy nie.
Stosunków płciowych nie stosowano. Było komando kilku mężczyzn, którzy dostarczać musieli nasienie, a które natychmiast wstrzykiwano kobietom. Próby wykazywały, że po kilku miesiącach kobiety poddane naświetlaniu narządów, zachodziły w ciążę znowu. Wtedy zastosowano promienie znacznie silniejsze, które spaliły organy kobiet i kilkadziesiąt kobiet zmarło w strasznych męczarniach.
Do eksperymentów używano kobiety wszystkich ras. Z Birkenau przywożono Polki, Niemki, Żydówki i ostatnio Cyganki. Z Grecji przywieziono kilkadziesiąt młodych dziewczyn, które zginęły w tych eksperymentach. Wszystkie, nawet po udanym eksperymencie, likwidowano. Żadna kobieta ani żaden mężczyzna żywi z bloku 10 nie wyszli.
Pracowano nad próbami wyprodukowania sztucznego nasienia męskiego, lecz wszelkie próby dawały wyniki negatywne. Zastrzykiwana sztucznie wyprodukowana jakaś namiastka nasienia powodowała jakieś zakażenia. Kobiety poddane temu eksperymentowi, wykańczano następnie fenolem.
Patrząc na te wszystkie męczarnie kolega 101 doszedł do niezwykłego u starych więźniów stanu zdenerwowania. Świadkiem tego, co się działo na bloku 10, był również kolega 57 (obaj żyją i są obecnie na wolności).
Nieraz, siedząc w Oświęcimiu, będąc w swojej paczce wieczorami, mówiliśmy, że jeśli ktoś z nas ujdzie stąd z życiem, to chyba cudem tylko, i trudno mu będzie porozumieć się z ludźmi, którzy normalnie na ziemi przez ten czas żyli. Będą dla niego niektóre ich sprawy wydawały się zbyt małymi. On przez nich również nie będzie rozumiany. Lecz jeśli naprawdę ktoś wyjdzie, obowiązkiem jego będzie ogłosić światu, jak tu ginęli prawdziwi Polacy. Niech też powie, jak tu ginęli w ogóle ludzie mordowani przez ludzi... Jakże dziwnie to brzmi w chrześcijańskiej mowie: mordowani przez bliźnich swoich tak jak przed wiekami. Dlatego też napisałem, że zabrnęliśmy tak bardzo... Lecz właściwie gdzie? Dokąd brniemy w swym postępie "cywilizacji"?
Przyszła wiadomość naszymi drogami z wydziału politycznego, że wszystkich Polaków, więźniów, mają gdzieś wywieźć z obawy przed możliwością jakichś zajść w obozie. Władze uznały, że tak wielkie skupisko Polaków, w których same przeżycia wywoływały zdeterminowanie, robiąc z nich jednostki zdecydowane na wszystko, skupione na terenie polskim, mające oparcie w terenie - jest niebezpieczeństwem. Jakieś zrzucenie desantu, zrzucenie broni... Nie leżało to w planach naszych - aliantów, lub nasi nie mogli tego dojrzeć. Więc dojrzał to wróg.
Zaczęto z komand wyciągać na razie część Polaków i przyzwyczajać komanda do pracy bez nich. Polak był zawsze i we wszystkich komandach najlepszym pracownikiem. Niemcy mówili, że tak dobrym, jak Niemiec, lecz to nie była prawda. Wstyd im było się przyznać, że był od nich lepszy. Wyciągano z komand rzemieślniczych na razie tych Polaków, co postępowaniem swoim zdradzali, że fachowcami w rzemiośle swoim stali się dopiero w obozie. Z pięciu setek w "Bekleidungswerkstätte" zwolniono z pracy około półtorej setki. Ja, z powodu wyglądu inteligenta, znalazłem się w tej grupie. Było to 2 lutego 1943 roku.
Jakoś nie zmartwiłem się tym wcale. Wierzyłem, że w tym dniu zwolnienie nie wyjdzie mi na złe. Nazajutrz pracowałem już w komandzie koszykarzy przyjęty tam przez swoich przyjaciół. W ogóle zwyczajem obozu było, że stary numer przyjmowany był do wszystkich komand; był już seniorem w świecie więźniów. Tam pracowałem tylko jeden dzień, nie na korzyść obozu, bo nauczyłem się robić ze słomy trepy.
Następnego dnia miałem już doskonałą pracę w nowo powstałym komandzie "paczkarnia". Na skutek zezwolenia przysyłania paczek żywnościowych więźniom, do obozu zaczęto przywozić coraz więcej paczek autami. Władze zaczęły mieć z tym kłopot. Otrzymywać można było jedną paczkę do 5 kilogramów tygodniowo. Sądząc, że nie uda się zmniejszyć ilości paczek, zabroniono przysyłać paczki wielkie, a zezwolono przysyłać bez ograniczenia ilości w tygodniu paczki małe - do 250 g. Okazało się wtedy, że władze się omyliły. Codziennie przywożono niezliczoną ilość małych paczuszek. Rodziny, zadowolone, że mogą przyjść z pomocą bliskim sobie więźniom, zamiast jednej większej paczki tygodniowo, spieszyły z wysyłaniem paczuszek małych codziennie. Skutek zarządzenia był dla władz odwrotny. Nawał pracy z wciąganiem do rejestru ogromnej ilości przesyłek i wydawanie ich więźniom, wymagał całego aparatu, całego komanda, do którego właśnie się dostałem.
Oddano nam na trzecim bloku trzy małe sale do dyspozycji. Jedna sala cała była zawalona paczkami. Sprawność pracy wszelkich komand w obozie wymagała także i tu wysiłku dla zlikwidowania zaległości, co było również z korzyścią dla więźniów, jeśli paczki szybko im były dostarczane. Pracowały tu dwie zmiany komanda, po 20 więźniów w każdej. Paczkarnia była czynna przez 24 godziny na dobę. Ja wszedłem tendencyjnie do zmiany nocnej.
W związku z segregowaniem paczek przez całą dobę musiała równolegle z nami pracować dzień i noc główna izba pisarska. Gdyż na każdą paczkę pisała kartkę, posyłając kilka setek kartek co pół godziny do izby pisarskiej, na których tam zaznaczano, na jakim bloku obecnie znajduje się dany numer (więzień), ewentualnie stawiano krzyż na znak, że nie żyje. Po powrocie kartek segregowano paczki, rzucając je na osobno dla każdego bloku zrobione półki, odrzucając paczki odpowiadające kartkom oznaczonym krzyżem na inną stronę sali w wielką piramidę. A paczek należnych zmarłym kolegom było bardzo wiele. Prócz posyłanych więźniom z transportów żydowskich, francuskich, czeskich, które przeważnie już całe były wykończone, wiele również rodzin polskich słało paczki, nie wiedząc, że więzień już zginął, gdyż, jak wspomniałem, nie zawsze było wysyłane zawiadomienie o śmierci, lub wydział polityczny z wysłaniem ociągał się kilka miesięcy.
Lepsze paczki więźniów zmarłych, przeważnie z Francji i Czech, zawierające wino i owoce, esesmani wywozili całymi koszami do swego kasyna. Gorsze paczki szły przeważnie do naszej kuchni więźniarskiej, gdzie również przywozili z "kanady" przebrane już przez esesmanów różne artykuły żywnościowe. Wszystko to wrzucano do kotłów.
W tym okresie jadaliśmy zupy słodkie, pachnące jakby perfumami, znajdując w nich resztki ciastek, tortów. Pewnego razu na naszej sali znaleźliśmy w zupie resztkę niezupełnie rozpuszczonego mydła toaletowego. Czasami kucharze znajdowali na dnie kotła jakiś złoty przedmiot lub wprost monety skrycie ulokowane przez nieżyjącego już właściciela w kawałku chleba, bułki, ciastka.
W paczkarni pracownicy z czystym sumieniem zjadali artykuły żywnościowe z paczek kolegów już zmarłych, przeważnie oddając na blokach chleb i zupę kolegom głodniejszym od siebie. Ze zjadaniem żywności z paczek zmarłych trzeba było jednak uważać. Zjadać ją mogli tylko "nadludzie", więźniom to było zabronione pod karą śmierci. Zrobiona raz rewizja wychodzących z pracy ujawniła w kieszeniach siedmiu więźniów biały chleb, masło i cukier wzięte z paczek zmarłych. Wszyscy zostali tego dnia rozstrzelani.
Szefem paczkarni był esesman, Austriak, jak na esesmana zupełnie możliwy.
Po powrocie do normy pierwotnej nadsyłania paczek do 5 kg raz na tydzień, paczki szły różne, czasem całe walizki; szef paczkarni nie kwestionował ich, wszystkie oddawał właścicielom, rewizje robił pobieżnie, z braku czasu tylko niekiedy rozcinając sznurki, lecz gdy blokowy, niemiecki drań, rozdając paczki na bloku, wyjął z paczki żyjącego więźnia garść cukierków, szef paczkarni zrobił meldunek i blokowego, choć Niemca tego dnia rozstrzelali. Pod tym względem była sprawiedliwość...
Na dokarmianie kolegów znalazłem inny sposób. Pracowałem w paczkarni w nocy. Przede mną pod ciepłym piecem siedział dozorujący esesman, który zawsze około godziny drugiej po północy zasypiał. Za mną leżała wielka kupa paczek kolegów nieżyjących. Osobno stosik paczek lepszych, przygotowanych ewentualnie na wywiezienie do kasyna esesmanów. Nosząc, wpisując, przekładając paczki, brałem niezauważalnie paczkę z tej osobnej sterty i w czasie kiedy esesman smacznie chrapał, rozwijałem papier, odrywałem adres, przewracałem papier na drugą stronę, zawijałem paczkę, obwiązywałem, pisałem adres któregoś z przyjaciół w obozie. Miałem prawo oficjalnie przepakowywać paczki źle opakowane. Niektóre paczki miały zupełnie zniszczone opakowanie, tym bardziej się nadawały. Niektórych nie przepakowywałem ze względu na pieczęcie, lecz wprost naklejałem nowy adres, wypisany na innej kartce papieru. Taka paczka szła drogą normalną dalej, trafiając na odpowiednią półkę.
Esesman miał wygodną pracę, gdyż w nocy spał, a w dzień, wolny od zajęć, jeździł rowerem do żony, która mieszkała gdzieś o 20 kilometrów stąd. Wszyscy więc byli zadowoleni ze stanu rzeczy. W jedną noc starałem się "wysyłać" osiem paczek, po dwie paczki na każdy batalion, czasami udawało się mniej, czasami nawet więcej.
Rano zjawiałem się u przyjaciół, do których adresowałem "zmarłe" paczki i zapowiadałem, żeby nie robili zdziwionej miny, gdy otrzymają jakąś obcą paczkę.
W związku ze zmianą mojego komanda, przeniesiono mnie na blok 6. Na bloku i w pracy poznałem kilku kolegów, których wciągnąłem do naszej organizacji: ppor. 164, ppor. 165 i plt. 166.
Jeszcze w końcu roku 1942 przywieźli do obozu razem z całym transportem z Krakowa Olka, ppor. 167. Zawiadomiono mnie wtedy, że jest to bohater z Montelupich, że udało mu się raz umknąć śmierci dzięki ucieczce z więzienia, że ma teraz dwa wyroki śmierci, lecz ponieważ jest sprytny i umiał sobie z esesmanami jakoś dawać radę, udawał doktora, a nawet podobno ich leczył, więc się jakoś uchował. Ale teraz go przywieźli do Oświęcimia, gdzie na pewno wykończą. Poznałem go; podobał mi się jego humor. Zaproponowałem mu drogę wyjścia, którą przygotowywałem dla siebie. Były to kanały.
Plan kanałów przyniesiony dla mnie przez kolegów z biura budowlanego dokładnie objaśniał miejsce, gdzie najlepiej było wejść do kanałów. Zwykle tak było, że niemieckie władze dopiero wtedy stawały się mądre, gdy więzień skorzystał z jakiegoś sposobu wyjścia i wtedy już powtórzenie tej samej drogi ucieczki było prawie niemożliwe. Powiedzenie: "Mądry Polak po szkodzie" można chyba rozciągnąć i na inne narodowości.
Oddając Olkowi 167 moją drogę wyjściową, przekreślałem ją dla siebie, lecz sam teraz jeszcze ciągle się nie wybierałem, a on miał sprawę ciężką. Mogłem przez niego przesłać raport, liczyłem, że i dla mnie znajdzie się jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności.
W tymże czasie zgłosił się do mnie por. 168 z planem wyjścia z komanda, w którym on pracował. Był tam zastępcą kapa. Kapo zachorował i dlatego on miał większą swobodę działania. Z komandem własnym wychodził na pomiary kilka kilometrów od obozu.
Zapoznałem z nim ppor. 167; plan por. 168 odpowiadał mu bardziej, więc 167 zaczął się przygotowywać, by w ten sposób opuścić obóz. Przeniósł się jednak zbyt raptownie z paczkarni do komanda mierników, w którym pracował 168.
W styczniu 1943 roku pewnej nocy siedmiu kolegów wyszło przez kuchnię esesmańską na wolność. Widząc, że wieszanie złapanych na ucieczce nie odstrasza więźniów od prób w tym kierunku, władze wpadły na nowy pomysł. Ogłoszono na wszystkich blokach, że za ucieczkę więźnia będzie przywieziona do obozu jego rodzina. To uderzyło nas w czułe miejsce. Rodziny narażać nikt nie chciał.
Pewnego dnia po powrocie do obozu ujrzeliśmy dwie kobiety - sympatyczną starszą niewiastę i miłą, młodą - stojące pod słupkiem z tablicą, na której był napis: "Nierozważny postępek waszego kolegi naraził te dwie kobiety na pobyt w obozie". Miała to być represja za ucieczkę jednego z kolegów. Byliśmy czuli na punkcie kobiet. Początkowo obóz klął na drania, co naraził swoją matkę i narzeczoną, ratując sam swoje życie, lecz potem okazało się, że one miały numery około 30 tysięcy, gdy numer bieżący w obozie kobiecym był ponad 50 tysięcy. Ustalono, że są to dwie kobiety wzięte z obozu w Rajsku i postawione u nas pod słupkiem na parę godzin. Koło słupka stał esesman i uniemożliwiał wszelką rozmowę. W każdym jednak razie pewności, że nie przywiozą do obozu rodziny, nie było, więc inni koledzy na ucieczkę nie zdecydowali się.
Koledzy 167 i 168 montowali ucieczkę. Kontakt nawiązany był z Krakowem przez cywilną ludność. W paru miejscach miały być przygotowane ubrania i łączniczki. 167 proponował i mnie wyjście razem z nim. Omawiając ze 168 szerzej ich sposób umknięcia, wywnioskowałem, że plan nie jest dopracowany w szczegółach. Dwóch esesmanów, co chodzili z nimi na pomiary, a wstępujących czasami wbrew zakazowi władz obozu do knajpy na wspólną wódkę, mieli więźniowie spoić i związać. Tu planowano, że jeśli się nie uda ich spoić, to decydują się na "mokrą robotę". Wtedy w imieniu organizacji zaprotestowałem kategorycznie. Na taki plan ich wyjścia, mogący narazić na wielkie represje pozostałych więźniów, organizacja nie mogła się zgodzić. Sztuką było wyjść, lecz wyjść trzeba było tak, żeby nie spowodować ciężkich skutków dla obozu. Zaczęli się więc przygotowywać do uśpienia esesmanów luminalem. Sproszkowany, zdobyty w HKB, dawany w wódce, zastosowany w próbach na kapach, nie dawał pożądanych rezultatów, gdyż nie rozpuszczał si ę w wódce i zostawał w szklankach na dnie, tworząc osad. Mieli więc luminal dawać w cukierkach.
Tymczasem do Birkenau przywieźli kilkanaście tysięcy Cyganów i ulokowali ich w osobno odgrodzonym obozie, na razie całymi rodzinami. Potem mężczyzn oddzielono, a następnie kończono "sposobem oświęcimskim".
Pewnego dnia koledzy w Rajsku dokonali dowcipnej ucieczki, którą nazwaliśmy "beczką Diogenesa". W ciemną, wietrzną i dżdżystą noc przez pojedyncze w tym miejscu ogrodzenie z drutów, przeszło kilkunastu więźniów, rozchylając druty drągami i wsadzając między nie zwykłą beczkę drewnianą bez dna, w której kiedyś wozili jedzenie, a która teraz posłużyła za izolację od prądu i przeleźli, jak koty przez mufkę. Władze znowu piekliły się i wściekały. Tylu niewygodnych świadków tego, co się działo w Birkenau na wolności. Postanowiły zrobić wszystko, by zbiegów ująć. Rzucili całe wojsko na poszukiwanie i szukali całe trzy dni. Obóz został zamknięty, gdyż nie było "postów", żołnierzy eskortujących kolumny więźniów, idące do pracy. Władze wykorzystały ten czas na odwszenie obozu, którego dokonały w ciągu trzech dni.
Zbiegiem okoliczności 167 i 168 mieli nazajutrz po "beczce Diogenesa" umówione z organizacją na zewnątrz przeprowadzenie ucieczki. Brak jakichkolwiek możliwości wyjścia z obozu uniemożliwił ucieczkę. Lecz to jeszcze nie wszystko. W komandach szefowie i kapowie obawiali się rozwścieczonych władz i robili rewizje u więźniów. Rewidowali samą pracę i stany w ogóle, szukali czegoś, do czego by się inni przyczepić mogli. W paczkarni szef i kapo zapytali wtedy, co jest z Olkiem 167, który tu pracował, a teraz go nie ma? Czy jest chory? Pobiegli do izby pisarskiej i stwierdzili, że Olek jest już w innym bloku i pracuje w innym komandzie, a ponieważ przeniósł się do innej pracy, i to w polu, bez zawiadomienia i kartki od "Arbeitsdiensta", a ma sprawę poważną w wydziale politycznym, więc podciągnęli to pod przygotowanie się do ucieczki i Olka przenieśli za karę do SK.
Drogę wyjścia kanałami przygotowywałem już dawno, na wszelki wypadek. Nie była to jednak łatwa droga. Sieć kanałów pokazana na planie kanalizacyjnym biegła w różnych kierunkach, lecz składała się przeważnie z rur o przekroju 40-60 centymetrów. Tylko w trzech kierunkach od najwygodniejszego dla mnie włazu, koło bloku 12, szły odnogi kanałów o przekroju żabim 60 cm w pionie, a 90 cm w poziomym przecięciu. Próbowałem nawet raz wejść i otworzyć kraty od studzienki, zamykające wejście do kanału. Lecz nie ja jeden tym się interesowałem. Znali tę drogę i inni nasi koledzy. Wszedłem w porozumienie z nimi. Byli to: 110 i 118. Jeszcze było paru innych, co mieli te kanały na oku. Chodziło jedynie o to, kto się zdecyduje i kto je wykorzysta.
Przed ostatnim Bożym Narodzeniem miała wyjść grupka arbeitsdienstów na wolność, lecz palił się również do tego i 61, wskazałem mu tę drogę i ewentualnie może by się paru więźniów w tę świąteczną noc wybrało, gdyż, jak zwykle, czujność straży jest wtedy zmniejszona. Lecz właśnie w wigilijny wieczór postawiono nam drugą choinkę tuż koło miejsca, gdzie trzeba było wyleźć, oświetlono ją rzęsiście i miejsce to również.
Kiedy później pracowałem już w nocnym komandzie w paczkarni, wejście do studzienki miałem bardzo blisko. Wtedy w nocy, po przebraniu się w kombinezon robotniczy na bloku 3, właziłem dwa razy do cuchnących kanałów. W studzience kraty na zawiasach zamykane były niegdyś u dołu na kłódki, teraz wyłamane, zanurzone w mule, od góry wyglądały jakby były zamknięte. Od tego miejsca w trzech kierunkach szła droga tymi szerszymi kanałami.
Jeden kanał szedł pomiędzy blokami 12 i 13, 22 i 23, załamywał się potem w lewo i szedł koło kuchni, a dalej za ostatnią wieżyczką koło bloku 21 robił niewielki zwrot w prawo i wyłaz był aż za torem kolejowym. Kanał ten był bardzo długi, około 80 metrów. Miał wielką zaletę: bezpieczne wyjście, lecz i wadę: straszliwie był zamulony. Przebyłem tym kanałem zaledwie 60 metrów, żeby zbadać możliwości poruszania się w nim i zupełnie wyczerpany wylazłem z powrotem. Była idealnie ciemna noc, a ja byłem cały ubrudzony. Myłem się i zmieniałem bieliznę na 3 bloku. Przyznam się, że na jakiś czas straciłem ochotę.
W drugim kierunku kanał był suchszy i tam posuwać się było znacznie łatwiej, przy czym był też on znacznie krótszy. Leżał pomiędzy blokami: 4 i 15, 5 i 16, i dalej prosto aż do 10 i 21, i dalej też prosto. Szedł w górę, coraz mniej w nim było spływających z bloków nieczystości i wody. Lecz wyjście z niego było o dwa metry za wieżyczką "posta". Płytę zakrywającą wyjście na zewnątrz za płotem, nawet przygotowaną przez przyjaciół w dzień za obozem, koło dołu ze żwirem, trudno było podnieść w nocy bez szmeru pod tuż stojącym żołnierzem na wieży.
Pozostawał trzeci kierunek - najkrótszy, ok. 40 m, był przedłużeniem poprzedniego. Było tu najwięcej wody. Szedł pomiędzy blokami 1 i 12 i wychodził za druty, idąc pomiędzy komendanturą i nowo postawionym budynkiem. Wyjście było na szosie, dość widoczne, szczególnie z głównej wartowni pod światło. Tu właśnie postawili nam kiedyś choinkę. Lecz teraz choinki już nie postawią.
Była jeszcze pod ziemią tzw. "łódź podwodna" ze stałą obsadą, lecz w moich planach nie mogłem jej brać pod uwagę. Ostatecznie mógłbym już ryzykować wyjście, lecz ciągle uważałem, że opuszczenie obozu jest dla mnie wciąż nieaktualne.
Pewnego wieczoru doszliśmy do wniosku, że prowadzono z nami wojnę regularną. Zazwyczaj mieliśmy wiadomości z wydziału politycznego, z komendantury, z rewiru, które przynosili esesmani, na dwóch stołkach siedzący i przekazywali je przez Volksdeutschów czy Reichsdeutschów pracujących u nas. Niektórzy z esesmanów byli niegdyś podoficerami wojska polskiego, którzy wyraźnie chcieli nam dać do zrozumienia, że w razie czego pójdą z nami i dadzą nam nawet klucze od magazynów broni. Jakkolwiek kluczy od nich nie potrzebowaliśmy, bo już wszystkie zrobione były w ślusarni przez naszych kolegów, to takie typy ludzi dwulicowych i nieprzyjemnych, przydawały nam się nieraz, często uprzedzając nas o posunięciach władz, zawsze sprawdzającymi się wiadomościami.
Widocznie Grabner nie miał już do własnego otoczenia zaufania i starając się o zachowanie zupełnej dyskrecji do ostatniego momentu trzymał decyzję i listę kandydatów na wyjazd w tajemnicy. Dzielił się decyzjami z Palitzschem.
7 marca 1943 roku zarządzono zakaz opuszczania bloków. Przysłano listy na bloki i drzwi zamknięto na klucz. Na blokach zaczęto wywoływać numery więźniów, wyłącznie Polaków, każąc im się szykować do transportu. Wywoływano numery tylko tych, co mieli sprawy zakończone i do których wydział polityczny nie miał już pretensji. Transporty miały odejść do innych obozów, ponoć o wiele lepszych od Oświęcimia. Poufnie dowiedzieliśmy się, że pierwsze transporty pójdą do lepszych obozów, a następne do coraz gorszych.
Na salach zapanował nastrój najróżniejszy. Jedni byli radzi, że jadą do lepszych obozów i że ich nie rozstrzelają tutaj, inni martwili się, że nie jadą, a więc jeszcze sprawy ich nie są zakończone i mogą zostać rozstrzelani. Jeszcze inni byli bardzo niezadowoleni z wyjazdu, bo tu już zdobyli po ciężkich latach pracy dobre stanowisko, a tam znowu się będzie "zugangiem" i znowu twarda selekcja, a nie wiadomo czy się jeszcze raz uda. Przeważało jednak zdanie, że jechać warto, bo nigdzie na pewno nie będzie takiego piekła, jak tutaj. Poza tym - nie pytano o zdanie. Gdyby to było w dzień i bloki były otwarte, można by było coś kombinować. Kto chciał zostać, może by mógł zachorować - lecz w nocy nic nie można było zrobić.
Ja byłem wyczytany od razu pierwszej nocy z 7 na 8 marca. Kazano nam zabrać nasze rzeczy i przenieść się na blok 12, na ten cel zupełnie opróżniony, więc tam powędrowaliśmy z rzeczami. Zajęto również blok 19, gdyż wyczytywano numery przez trzy wieczory (7, 8, 9 marca) i było nas około 6 tysięcy. Na blokach 12 i 19 zamknięci byliśmy także na klucz i porozumiewać się można było tylko przez okna.
Przychodził dr. 2 na klatkę schodową i przez szybę w drzwiach dawał znaki, że jeśli bym decydował się zostać, musiałbym zachorować. Wziąwszy pod uwagę pracę konspiracyjną i pozycję w świecie pracy więźniów - było nad czym rozmyślać. 10 marca wyciągnęli nas w piątkach, kolumnami, na alejkę czerwoną już o szóstej rano. Tu odbywał się przegląd stanu zdrowia więźniów, których wyznaczył wydział polityczny na transport, przez komisję złożoną z lekarzy wojskowych, Niemców.
Stałem w pobliżu płk. 11 i Kazia 39. Mózg mój pracował gorączkowo, robiąc zestawienia, kto jedzie, a kto zostaje. Jechała zgrana, swoja paczka kolegów, z którymi się pracowało. Raczej skłaniałem się, by jechać z nimi.
Komisja lekarska podziwiała stan zdrowotny, doskonale rozwiniętych fizycznie i na ogół prawie dobrze odżywionych więźniów - Polaków (za wyjątkiem nowo przybyłych zugangów), kiwając głowami i mówiąc: jak oni się tu tacy uchowali... Poza paczkami i "kanadą" była to w pewnym procencie zasługa organizacji, tu było widać rezultaty.
Lecz moim zadaniem była ciągłość pracy tutaj. Z kim jednak bym został? Zacząłem z niektórymi omawiać tę sprawę. Płk. 11 i Kazio 39 cieszyli się, że jadą. Przeznaczeni byli do Buchenwaldu, podobno jednego z lepszych obozów. Przyjaciel mój, płk. 11 był zdania, że moim obowiązkiem jest, mimo wszystko pozostać nadal w tym piekle. Miałem wiele czasu na przemyślenia. Badanie posuwało się bardzo wolno. Staliśmy przez cały dzień i część nocy. Do nas, z płk. 11 i ppor. 61 kolejka doszła około drugiej w nocy. Już znacznie wcześniej zdecydowałem się próbować pozostać w Oświęcimiu. Przez kolegę 169, który miał możliwość poruszania się, dostałem z HKB pas na rupturę, której wcale nie miałem. O drugiej w nocy komisja była już zmęczona. Płk. 11, starszy ode mnie o kilkanaście lat i w porównaniu ze mną chudzielec, został jednak przez komisję uznany za zdolnego do robót i na transport zaliczony. Lecz gdy ja stanąłem nago przed komisją, z nałożonym pasem na fikcyjną rupturę, lekarze zamachali rękami i powiedzieli: "Weg! Takich nam nie potrzeba!", i do transportu mnie nie przyjęto.
Odmaszerowałem na blok 12 i po zameldowaniu się tam z kartką zwolnienia z transportu, zaraz potem wróciłem na blok 6, na własne łóżko, a nazajutrz do normalnej pracy w paczkarni.
11 marca po odrzuceniu niezdolnych do pracy lub takich, co za niezdolnych starali się uchodzić, wywieźli zdrowych Polaków - 5 tysięcy z jakimś małym dodatkiem.
Ponieważ do paczkarni przysyłali nam z głównej izby pisarskiej dokładną listę z numerami więźniów wywiezionych, celem wysyłania nadchodzących dla nich paczek żywnościowych, toteż dokładnie stwierdziliśmy, że tych pięć tysięcy kolegów-Polaków pojechało w pięciu różnych kierunkach, mniej więcej po tysiąc do każdego z wymienionych obozów: Buchenwald, Neuengamme, Flossenburg, Gross-Rosen, Sachsenhausen.
Zasadniczy trzon góry organizacyjnej potrafił od transportu się wykręcić, więc pracowaliśmy dalej.
W tydzień później, w pierwszą niedzielę, doznaliśmy znowu zaskoczenia. Żeby uniknąć nawału pracy w trybie przyspieszonym przed samym wysyłaniem transportów, postanowiono zrobić to spokojnie przedtem. Na wszystkich blokach w całym obozie pozostali jeszcze Polacy musieli w tym dniu stanąć przed komisją lekarską, która stawiała przy numerze danego więźnia na stałe literę "A" lub "U", oznaczającą kategorię jego stanu zdrowia - zdolny lub niezdolny do pracy. Zaskoczeniem było dlatego, że wykluczało wszelkie dotychczasowe możliwości lawirowania.
Namyślałem się, co robić z sobą. Dostać "A" - znaczy jechać pierwszym następnym transportem i to do obozów gorszych, gdyż do tych lepszych nie pojechałem. Dostać kategorię "U" - to, chociaż mówiono, że chorych wyślą do Dachau, gdzie będą mieli lepsze warunki w szpitalach, ja jednak, znając ówczesne władze obozowe, sądziłem że z taką literą można raczej przejść przez gaz i komin. Musiałem znaleźć jakieś wyjście. W każdym razie zdecydowałem nie wkładać pasa. Komisja lekarzy, przed którą stanąłem, bez szczegółowego oglądania odprawiła mnie, w rejestrze stawiając przy moim numerze literę "A".
Wyglądałem dobrze. Lekarze wojskowi, Niemcy, patrząc na doskonale rozwinięte ciała Polaków i tym razem dziwili się, mówiąc głośno: "Co za regiment można by z nich wystawić". Teraz, będąc materiałem na wywózkę, musiałem coś poczynić ze swoją osobą, no i nie jechać do "obozów gorszych". Esesmani szefowie komand, odpowiedzialni za jakiś dział pracy bardzo chętnie reklamowali Polaków-fachowców. Zawsze woleli pracować z Polakami, którzy byli najlepszymi pracownikami. Ze względu jednak na zarządzenia władz w tym okresie, nie mogli tego w szerszym zakresie czynić. Trudno również było być fachowcem w paczkarni. Lecz jakoś się udało przez dr. 2 i kolegę 149, że zostałem wyreklamowany przez szefa paczkarni, w liczbie ogólnej pięciu reklamowanych, jako niezbędny pracownik. I nie zostałem wcielony do nowego transportu, który odszedł w dwóch rzutach (11 i 12 kwietnia 1943 r.) - obydwa do Mauthausen. Wywieźli wtedy 2,5 tysiąca Polaków. Razem więc w marcu i kwietniu tego roku wywieźli 7,5 tysiąca zdrowych Polaków.
Wtedy zdecydowałem, że dalsze siedzenie moje tutaj jest już zbyt dla mnie niebezpieczne i niełatwe. Po przeszło 2,5 latach trzeba by zaczynać pracę "wiązania" od nowa, z nowymi ludźmi. 13 kwietnia przed południem poszedłem do piwnicy bloku 17, gdzie w osobnym pokoiku pracował kpt. 159 z Komendy z Warszawy, którego sylwetkę znałem, bo pokazywany był mi nieraz przez rozstrzelanego ppor. Staśka 156 i mjr. 85, a z którym dotychczas nie miałem rozmowy ze względu na oddanie go pod opiekę naszemu członkowi 138. Odbyłem z nim pierwszą rozmowę. Powiedziałem: "Siedzę tu dwa lata i siedem miesięcy. Prowadziłem tu robotę. Ostatnio nie dostawałem żadnych dyspozycji. Obecnie Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Trzeba by było zaczynać od początku. Uważam, że dalsze siedzenie moje tutaj nie ma sensu. I dlatego wychodzę."
Kpt. 159 spojrzał na mnie zdziwiony i powiedział: "No tak, rozumiem pana, lecz czy można kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia?" Odpowiedziałem: "Można".
autor / źródło: rotmistrz Witold Pilecki dodano: 2008-11-03 przeczytano: 13472 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|