|
I po igrzyskach... W minioną niedzielę zakończyły się zimowe igrzyska olimpijskie w Vancouver, czyli szesnaście wyjątkowych dni, podczas których prawdziwi kibice są praktycznie odcięci od świata zewnętrznego - przynajmniej podczas telewizyjnych transmisji. Nie ukrywam, że mnie to również dotyczyło. Każdego dnia, a właściwie nocy, przynajmniej do godziny drugiej śledziłem wszystko co było do śledzenia. Powiem krótko: było warto!
Sześć zdobytych medali to największy dorobek polskich sportowców w dziejach zimowych igrzysk. Pomyśleć, że jeszcze 12 lat temu podniecały nas piąte miejsca Andrzeja Bachledy juniora w kombinacji alpejskiej i sztafety biathlonistów, a na przykład 18 lat temu w Albertville było doprawdy tragicznie. Teraz medale uznawaliśmy za pewnik jeszcze przed zapaleniem olimpijskiego znicza. Jak widać -słusznie, ale po kolei.
Brakuje mi już słów uznania dla dokonań Adama Małysza. Ogromna szkoda, że nie było mu dane zdobyć złota, ale widocznie tak już musiało być. Skoczek z Wisły zrobił wszystko, co było w jego mocy. Simon Ammann był zdecydowanie poza zasięgiem. Szkoda mi też drużyny, bo stać ją było na zdecydowanie więcej niż szóste miejsce. Boję się, że za cztery lata będzie dużo gorzej.
O Justynie Kowalczyk można napisać przynajmniej jedną książkę, zresztą w najbliższych dniach ma się takowa ukazać. Z pewnością jednak udział naszej biegaczki w minionych igrzyskach powinien stanowić w niej opasły rozdział. Nie ukrywam, że naprawdę obawiałem się, że Polka zdobędzie w Whistler co najwyżej jeden medal. Te obawy zwiększyły się po jej pierwszym starcie, gdy na 10 kilometrów była "dopiero" piąta. Widać było, że te trasy jej rzeczywiście nie pasują. Potem jednak przyszedł sprint i bieg łączony, które przyniosły Justynie srebro i brąz, co sprawiło mi dużą ulgę. No i na koniec igrzysk ten niezapomniany narciarski maraton i pasjonujący pojedynek na finiszu pomiędzy biegaczką z Kasiny Wielkiej, a Marit Bjoergen, wygrany przez naszą rodaczkę. W międzyczasie zaś, nawiązując do Norweżki, mieliśmy do czynienia z "wojną o astmę", w której byłem i jestem po stronie Kowalczyk. Chwała jej, że poruszyła problem, o którym wcześniej mówiło się półgębkiem przy okazji głównie startów norweskich biathlonistów, którzy przed startem przyjmowali sterydy i przybiegali na metę kompletnie zasmarkani. Wcale mnie nie przekonują argumenty lekarzy twierdzących, że zdrowym osobom te środki nie pomagają. Albo inaczej: przekonałyby, gdyby zgodnie z logiką medykamenty te były dla wszystkich dozwolone. A nie są.
Ostatni medal przyniósł mi najwięcej radości, bo pokazał, jak duży błąd można popełnić skreślając kogoś jeszcze przed występem, opierając się jedynie na podstawie wcześniejszych startów. Nie ukrywam, że sam byłem bardzo krytyczny wobec naszych panczenistek, bo ostatnie miejsca w startach indywidualnych chyba nikogo nie skłaniały do optymizmu. Start drużynowy zrekompensował jednak te niepowodzenia z dużą nawiązką, a zwycięski wyścig o brązowy medal z Amerykankami będę chyba jeszcze wielokrotnie oglądał. Ponieważ zarówno Luiza Złotkowska, jak i Katarzyna Woźniak z rezerwową Natalią Czerwonką są jeszcze bardzo młodymi łyżwiarkami, można mieć nadzieję na dobrą przyszłość. Szkoda tylko, że w Soczi raczej nie wystartuje już Katarzyna Bachleda-Curuś.
Medal panczenistek udowodnił też słuszność tezy o sensowności wysyłania na igrzyska licznej ekipy. Dodajmy, że poza nimi mieliśmy jeszcze kilka naprawdę fajnych występów, że wspomnę choćby starty Weroniki Nowakowskiej, Agnieszki Cyl i Tomasza Sikory w biatlonowych biegach indywidualnych, ósme miejsce saneczkarki Eweliny Staszulonek czy też bardzo dobre miejsca naszych sztafet biegaczek narciarskich. Pewnie, że można było od niektórych polskich sportowców wymagać więcej, ale nikomu nie mogę zarzucić braku ambicji. Nawet klanowi Ligockich, o których sporo cierpkich słów powiedział prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Piotr Nurowski - moim zdaniem nie do końca słusznie. Jeśli komuś nie wyszło, to stało się tak z winy innych czynników, którymi teraz powinny się zająć poszczególne związki.
Przepraszam, jednak znalazłem pewien wyjątek. Specjalnie czekałem do bardzo późnej godziny, by obejrzeć występ łyżwiarki figurowej Anny Jurkiewicz w programie krótkim. Zobaczyłem pokaz totalnej żenady. Po pierwsze: pojechała typowo na przejechanie i nie odważyła się na choćby jeden skok z trzema obrotami, a pojedynczy salchow i aksel były kompromitacją. To jednak było małe piwo, w porównaniu z tym, co zdarzyło się później, gdy nasza łyżwiarka zasiadła na kanapie w towarzystwie swego sztabu szkoleniowego w oczekiwaniu na wyniki. I trener, i trenerka mieli miny marsowe, ale ich podopieczna sprawiała wrażenie, jakby pojechała najlepszy w życiu program. Rozpromieniona i "uchachana" słała do kamery buziaki i wołała: "Pozdrawiam wszystkich! Całą rodzinkę! Heeej!!!". Zajęła ostatnie miejsce ze stratą dobrych kilku punktów do przedostatniej zawodniczki. Dla odmiany pewna Japonka zajęła w tej samej konkurencji jedenastą pozycję i błagała swoich rodaków z cesarzem na czele o przebaczenie. Gdyby to ona była na samym końcu klasyfikacji, to chyba jeszcze na kanapie popełniłaby harakiri.
Osiem lat temu kupiłem "Encyklopedię sportów zimowych" autorstwa Władysława Zieleśkiewicza, do której często zaglądam. Od tamtej pory zdarzyło się tyle - nie tylko w rodzimym sporcie - że ta pozycja z pewnością już w tej chwili wymaga uzupełnienia. Oby kolejne lata dostarczyły do niej jeszcze więcej materiału, zwłaszcza jeśli chodzi o polskie sukcesy.autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2010-03-06 przeczytano: 3150 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|