|
Wyspa WielkanocnaKtóregoś dnia Wielkanocy wydało mu się, że wreszcie podczas swoich wędrówek po otaczającej ich wielki nowy dom i podwórze okolicy, zbliżył się do widocznej z wieży kościelnej na horyzoncie góry. Gdy podchodząc coraz bliżej zaczął rozglądać się wkoło, okazało się, że w rozpadlinie skalnej czeka tam znów na niego, jak to nieraz dawniej bywało na Wołyniu, dziadek Ado.
Jakże to, czyżby zmartwychwstał? - pomyślał Olo. Wiedział, że jakkolwiek nazwisko i imię dziadka wypisane jest na nagrobku przykościelnego cmentarza, to jednak tak naprawdę dziadek został tysiąc kilometrów od Pomorza, w swojej na zawsze Kamiennej Górze.
- Mówili dziadku, że zginąłeś, kiedy banda rizunów napadła na naszą wieś - rzekł zdziwiony.
- Niech sobie ludzie mówią na mój temat co chcą, a ty Olo widzisz, jak jest naprawdę - odpowiedział dziadek. - Ja nie zginąłem, ja tu zostałem na znak. Nie ma już naszej Kamiennej Góry od czasu, gdy została spalona i na miejscu naszych domów porosły brzozowe i sosnowe zagajniki, a teraz już lasy. Inne jest już Dubno, inny Krzemieniec. Kamienna Góra zabita. Dubno i Krzemieniec okaleczone i chore, odkąd wraz z nami odleciał stąd biały orzeł i z nim razem nasze słowo. Kto wie, czy dzisiaj ktoś z nas rozpoznałby miejsce, gdzie się narodził i gdzie narodzili się jego rodzice i dziadkowie. Wszystko wkoło dzień po dniu jest zasypywane piaskiem czasu i porasta coraz mocniej gąszczem krzewów i drzew zapomnienia. Tylko ja jeden czekam, ale mogę jedynie być jak znak, jako przypomnienie tego co było. Było, ale dla mnie nadal jest, trwa wciąż, chociaż gdy was żywych tu już nie ma, trwa inaczej. Jedni z naszych zabici, pomarli. Inni, w ucieczce przed śmiercią, w czasach gdy łatwiej tu było o śmierć niż o życie, rozbiegli się i rozjechali po całym świecie. Gdzieś podobno w tych stronach został, gdy inni uciekali i nie wiadomo gdzie teraz błąka się, tylko jeden człowiek z naszej rodziny, ale on już nie jest nasz, jemu już przed naszym pogromem było bliżej do tamtych. Było mu na imię Piotr. Może nawet już swoje imię zmienił. Nawet jak przeżył tutaj, to już go do tej pory odmienili, gdyż inaczej by nie przeżył. A wszystkiemu winien nasz fałszywy przyjaciel, Kazimir. To Kazimir go omotał zdradliwymi obietnicami tak bardzo, że Piotr odwrócił się od nas, chociaż go ostrzegaliśmy.
Dobrze Olo, że chociaż ty jeden z żywych tutaj wreszcie dotarłeś. Wszyscy chcieli jak najszybciej zapomnieć. Ty jeden mi zostałeś, tylko ty, jak widzę, jesteś teraz ze mną. Więc słuchaj mnie czasami i ucz się.
Chłopiec nie tyle pomyślał, co raczej poczuł, że znalazł nowe miejsce na świecie, w którym dziadek Ado został zamknięty, aby jeszcze raz rozpocząć wędrówkę w nieskończonym labiryncie swojej własnej góry, nadanej mu przez cara Rosji za zasługi w wojnie z Japończykami. Na jej zboczach posadził na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku las i sad, a gdy szczęśliwie wrócił z wojny, wierzchołek jej zwieńczył drewnianą kaplicą. Od tej góry dziadka, miejscowość na Wołyniu, zanim doszczętnie nie spłonęły jej drewniane domy, nazywała się Kamienna Góra.
Odkąd został członkiem Piątki wybierającej się w wielką podróż, Olo polubił chwile, gdy mógł znaleźć się pod samym sklepieniem kościelnej wieży, w labiryncie której został pewnego dnia wtajemniczony w plany wyprawy i zaprzysiężony. Stąd roztaczały się nieoczekiwane widoki na świat, który z wysokości wieży wydawał się jakże inny od znanego świata przyziemnego. Dlatego nieraz, gdy miał sposobność, udawał się w górę aby pogrążyć się w przestrzeni, z której bliżej było do pływających w zagadkowym błękicie chmur. Trzeba było wznieść się skrzypiącymi nieco, drewnianymi schodami na wysokość kościelnego chóru. Stąd można było rzucić okiem na świętych, wciąż nad czymś zamyślonych, może nawet uśpionych zagadkowym milczeniem wielkiej skrzyni organów. Potem rozbudzonych podczas mszy i oniemiałych z zachwytu nad wypływającymi i zalewającymi cały kościół melodiami tysięcy piszczałek. Dlatego jakby na zawsze już niezdolnych do wyjścia na świat poza ołtarz główny, nawę i boczne kapliczki.
To tutaj, przed wejściem na chór, zwisały z drewnianego sufitu dwa grube sznury, którymi pociągając mocno i cierpliwie, aż do ich przebudzenia, można było ożywić obydwa dzwony. Ich donośne i wiele mówiące głosy docierały do każdego zakątka parafii. Była w nich radość zapowiadanych i obchodzonych uroczyście świąt, było przypomnienie człowiekowi jego ziemskich powinności, nie tylko powitanie i zakończenie z Bogiem każdego dnia, była zachęta do życia godnego. Czasami w głosach dzwonów można też było usłyszeć skargi i ostrzeżenia.
Raz w roku, z rozpaczy nad śmiercią, w okolicach tuż przed Świętem Wielkanocnym, dzwony traciły głos i przeraźliwie milczały. Za to nigdy w ciągu całego roku ich głos nie miał w sobie tyle świeżej radości, jak w czasie objawienia, że Chrystus zmartwychwstał. Dzwony zdawały się w czasie rezurekcji zachłystywać szczęściem tej chwili, jak w czasie upału człowiek zachłystuje się ożywiającym łykiem zimnej wody. Tę ich rozgłaszaną wkoło radosną nowinę, właśnie tego dnia, chłonęli też najmocniej i najpożądliwiej ludzie wiedzeni wielką siłą wiary. Sprawiała ona, że ich drogi i dróżki prowadzące z różnych stron i najbardziej odległych, a czasem nawet zapomnianych miejsc w parafii, po gwiaździstym jakby marszu, przecinały się w jednym szczególnym, jedynym dla nich wszystkich miejscu - w kościele, gdzie mogli poczuć jak wielką i ważną stanowią wspólnotę.
Pojawiali się wtedy niemal wszyscy, a niektórzy tylko w ten jeden dzień w roku pojawiając się w kościele, jakby chcieli innym ludziom i najmocniej w tym dniu obecnemu wśród nich Bogu, przypomnieć o swoim istnieniu. Tłumnie czekali w chłodnym i świeżym powietrzu poranka na spełnienie się największego z cudów. Po wysłuchaniu dobrej nowiny o Zmartwychwstaniu wracali do domów, aby przygotowane na wieczną odnowę ich ciała, mogły spożyć rytualny posiłek - poświęcone jaja kurze, którymi dzieląc się przy stole, pod magicznym spojrzeniem siedzących pośrodku talerza z kolorowymi jajami, białego baranka z cukru trzymającego chorągiewkę triumfu i żółtego kurczaczka nadziei z puchu, rodzina z nowymi siłami wchodziła w odrodzone wiosną życie.
Każdy ze sznurów w pewnej chwili siłą mocno rozhuśtanego, nie tylko wielkanocną radością, dzwonu, potrafił porwać wysoko w górę niejednego, kto się na nim uwiesił, ściskając go mocno rękoma, niczym ugiętą do ziemi gałąź drzewa. Było to tak podniecające, że trudno było się oprzeć pokusie, aby dać się ponieść przez dzwon aż pod samo niebo sklepienia, zasłaniającego bijące właśnie, rozedrgane głębokimi tonami jego serce. Przez moment wtedy zdawało się, jakby dwa serca - serce unoszonego człowieka i serce dzwonu, stanowiły jedno.
Potem kamiennymi schodami wchodziło się wyżej, na wysokość szczytu kościelnego dachu, widocznego przez wąskie okienka, oczyma setek dachówek wpatrzonego w górę i w dół. Tutaj, w bliskim zaciszu i cieniu domu bożego, tylko nieliczni, znani mu osobiście albo wyłącznie ze słyszenia, najbardziej poważani gospodarze, nieraz skłóceni między sobą z powodu sporów i starań o jak największy doczesny majątek, znajdowali wreszcie ostateczne rozwiązanie wszystkich swoich tak nieraz trudnych, ziemskich spraw. Każda niedziela i święto, dawały okazję żyjącym na wspomnienie ich nazwisk i imion wyrytych złoconymi literami na nagrobkach unoszących w górę krzyże, które przypominały ręce uniesione na znak czegoś, co się już nie odstanie. Daty na nagrobkach mówiące o początku i końcu stanowiły jakby nawiasy poświęconych zmarłym zaszyfrowanych zdań, zapisanych w nieodgadnionej księdze wieczności.
Dzięki temu, że po śmierci znaleźli się w kręgu procesji odbywanych przez wiernych w czasie corocznej rezurekcji i święta Wszystkich Świętych wokół kościoła, a także poprzez cotygodniowe nabożeństwa i spotkania z żywymi, zmarli nadal jakby brali udział w toczącym się wciąż życiu. Ponadto nie można było przecież wykluczyć, że przez bliską i wytrwałą, stałą obecność najbliżej ołtarzy, ci co już odeszli, mogli może coś wyjednać w zaświatach dla swoich jeszcze żyjących krewnych i przyjaciół. Pospólstwo przenosiło swoje spory i potyczki na cmentarz położony za wsią, skąd mniej rzucając się w oczy, ludzie, jak ich sprawy i sprawki, szybciej przechodziły w zapomnienie i tylko raz w roku włączały się w życie parafii obecnej liczniej tutaj tylko w okresie obrzędów z okazji dni zmarłych.
Wspinając się wyżej wąskimi schodami z cegły, stromo wijącymi się wokół muru wieży, wchodziło się na następną kondygnację, objętą w posiadanie milczeniem dwóch olbrzymich dzwonów, przytrzymywanych za wielkie ucha rzemiennymi postronkami i zwisających u sufitu na grubych poprzeczkach z dębowych belek. Tutaj, poprzez nieuszczelnione otwory w murze aby jak najdalej niósł się głos niebios, często czuło się docierające chłodne lub ciepłe wiatry i prądy powietrza idące od morza, przywiane pod prąd Bachy ponad nieznacznie falującymi w oddali grzbietami lasów i wzgórz. Gdyby ktoś z dołu zaczął teraz pociągać za sznury dzwonów, należałoby czym prędzej uciekać w dół, aby nie dać się ogłuszyć przez dobiegające z bliska ich potężne dźwięki. Brane do ręki, głaskane, poklepywane dzwony pomrukiwały jak wielkie koty. Na wyższe, rozpościerające się ponad dzwonami kondygnacje, wchodziło się z rosnącym podnieceniem po chybocących się coraz bardziej, im było bliżej celu, drabinach, aż pod samo sklepienie wieży, skąd można się było jeszcze wychylić, a nawet wyjść poza mury, aż na strzelisty dach, przeciskając się przez otwierany na zewnątrz, szklany lufcik.
Olo w myślach zamieniał się wtedy w łagodnego, szerokoskrzydłego boćka i prześlizgiwał się ponad polami, drogami, wąwozami, przelatywał nad dachami budynków, nad lasem i jeziorem. Najczęściej zatrzymywał się na zboczu ledwo widocznej na horyzoncie góry. Góra była tak daleko, że żaden z jego kolegów z piątki, nawet przy najlepszej widoczności, nigdy jej nie widział. Tylko Olo dostrzegał ją zawsze, kiedy wspiął się na wieżę. Widział ją wbrew wszystkim, a jej obecność i odległość do niej wzbudzała w nim zarówno zaciekawienie i podniecenie, jak też i strach. O tę górę nieraz posprzeczał się z kolegami. W końcu, pomimo tego, że jej zagadkowa obecność niepokoiła go, przy każdej nadarzającej się okazji, pokonywał coraz większe przestrzenie i zapuszczał się coraz dalej od domu w nadziei, że kiedyś dojdzie aż w jej pobliże.
autor / źródło: Alf Soczyński dodano: 2010-03-29 przeczytano: 17725 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|