|
Wysiedlenie Płoskiego- relacja naocznego świadkaRok 1942
12 grudzień, niedziela, godzina 4:00 rano, była jeszcze ciemna noc. Niemcy okrążyli wioskę. Nikt o tej porze nie spodziewał się, że będą wysiedlać z własnych domów. Owszem były pogłoski o łapankach młodych ludzi i wywożeniu na roboty do Niemiec. O tym, że wysiedlają całe rodziny nikt nawet nie myślał. Jednak część mieszkańców na noc uciekała z domów do lasu. Tego dnia, ponieważ była niedziela, zostali w domach. Usłyszeliśmy strzelanie i krzyki "raus", "raus! ". Krzyki ludzi, piski kobiet i dzieci.
Szwaby uzbrojeni wpadli do domów i ściągali z łóżek nie pozwalając niczego zabierać. Można było włożyć buty, często na bose nogi i jakieś okrycie na wierzch i wypychali kolbami karabinów na zewnątrz z domów. Było jeszcze ciemno, a grudzień był wyjątkowo mroźny.
Na dworze stały już wozy, a na nich kilka rodzin, a przeważnie matek z dziećmi. Matki tuliły swoje dzieci do siebie bo nie wolno było krzyczeć. Zanim rozwidniło się dobrze, byliśmy już wszyscy na drodze. Matki z dziećmi i starcy siedzieli na wozach pilnowani przez szwabów. Mężczyźni powiązani za ręce szli obok wozów. Nie było szans ucieczki. Tak wypędzeni z domów w porannym mrozie byliśmy byle jak odziani, bo nie dali nam czasu na ubieranie. Byliśmy wyciągani z łóżek.
Kiedy zabrali już kogo zastali, rozwścieczeni, że niektóre domy były puste, pędzili nas do szkoły w Płoskiem. Na placu szkolnym było wiele osób. Trzymali nas do wieczora na mrozie, o głodzie. Ściemniało się jak podjechały wozy i zabrały matki z malutkimi dziećmi, pozostali szli piechotą do Zamościa. Pamiętam, że już świeciły się światła w mieście. Wpędzili nas na taką salę - dziś wiem, że było to w budynku sądu. Tam zaczęła się segregacja. Mężczyzn, młodzież i część kobiet zabrano do osobnego pomieszczenia. Osoby słabe do osobnego. Matki z dziećmi zostały na jednej sali. Nastąpił wielki pisk i płacz, ponieważ zaczęto wyrywać dzieci matkom. Bito matki na oczach dzieci, które kurczowo trzymały się swoich matek. Niemcy w rękawicach bili matki po twarzy i zakrwawione ciągnęli za włosy do drugiego pomieszczenia. Matkom wielodzietnym, karmiącym, przydzielano dzieci odebrane innym matkom, grożąc, że jeżeli nie upilnują przed ucieczką to "kula w łeb".
Kiedy zakończył się już ten koszmar rozdziałów, wygnali nas na zewnątrz upychając do dużych samochodów pokrytych plandekami i zawieźli nas do baraków ogrodzonych kolczastym drutem, które znajdowały się przy ul. Okrzei. Były to baraki z desek, w których wcześniej stały konie. Szparami widać było światła. Smród i zaduch był nie do zniesienia, ale nareszcie ciepło od końskiego nawozu. Przynieśli nam w kotle jakąś niby kawę i kto był silniejszy i miał czym nabrać zdążył coś wypić. Wkładaliśmy ręce do kotła, żeby coś trochę zaczerpnąć. Każdy pilnował siebie i swoich dzieci. Te, które zostały osierocone były głodne i bez picia.
Był to barak nr 9. Przez szpary ścian przenikał mróz, a od środka opary od ściółki i ludzkich oddechów osadzał się gruby szron i to był nasz ratunek przed omdleniem. Skrobaliśmy pazurami śnieg i lód i to nas trochę wzmocniło.
Noc była koszmarna. Kto został na dole było mu cieplej, ponieważ tam było trochę słomy a my na rusztowaniu z desek skostniali tuliliśmy się do siebie.
Następnego dnia dostaliśmy kocioł zupy z brukwi na wpół ze zgniłymi liśćmi, ziemią, robakami i znowu walka kto pierwszy.
Na własne oczy widzieliśmy jak Niemiec wydarł matce od piersi dziecko, które płakało bo nie miała pokarmu. Złapał maleństwo za nóżkę i rzucił psu, z którym przyszedł do baraku. Pies szybko rozprawił się z maleństwem. Matka upadła nieprzytomna. Przyszło jeszcze dwóch drabów z karabinami. Wyciągnęli kobietę na zewnątrz, usłyszeliśmy strzały i już z powrotem nie wróciła.
Straciliśmy orientację, ile czasu tam byliśmy w strachu co będzie jutro. Nam dzieciom było wszystko jedno. Byleby tylko było ciepło. Nawet nie czuliśmy głodu.
Wreszcie któregoś ranka kazali nam wychodzić na zewnątrz i ładowali nas do samochodów, ale starców i osoby okaleczone gdzieś wywieziono. Żadna z tych osób już nigdy nie wróciła. Zawieźli nas do pociągów stojących na torach przy dzisiejszej ulicy Peowiaków. Tam dostaliśmy na pięć osób po jednym bochenku chleba na drogą i wpychali nas do wagonów bydlęcych, w których woziło się bydło do rzezi.
Nie było gdzie usiąść. Staliśmy jeden przy drugim, wszystkie potrzeby fizjologiczne załatwialiśmy na miejscu. Często buty były pełne. Nie wiem jak długo jechaliśmy. Co jakiś czas przychodziła straż i silniejsi musieli wyrzucić trupy, przeważnie dzieci i osób starszych na zewnątrz. Którejś nocy pociąg zatrzymał się w środku pola, było blisko lasu. Wypędzili nas na zewnątrz. Noc była księżycowa i taka mroźna, że oddech zlepiał usta i nos. Śnieg skrzył się od mrozu i księżyca.
Myśleliśmy, że to już koniec. Nasze ubrania były sztywne. Wtedy poklękaliśmy na śniegu i zaczęliśmy śpiewać na cały głos "Kto się w opiekę odda Panu swemu". Nie wiem skąd mieliśmy jeszcze tyle siły.
Dalej nie można już było jechać bo tory były już zaminowane. Transport ten miał dojechać do Warszawy i tam miały się rozstrzygnąć nasze losy. Niewielka liczba dzieci była przeznaczona do wywiezienia do Niemiec. W większości były to dziewczynki. Plan się nie powiódł, ponieważ partyzanci minowali tory. Tej nocy matki z dziećmi, które przeżyły umieszczono w Łaskarzewie w opuszczonych koszarach. Ludność miejscowa z wódkę, wykupiła część starszych dzieci. Te dziewczyny, które były szczególnie pilnowane w czasie transportu, zostały wywiezione do Łodzi. Ich losy były tragiczne. Część dzięki jakiejś nieznanej sile przeżyła. Nie wszystkie jednak miały takie szczęście.
To był obóz dla dzieci w różnym wieku. Wykorzystywano je do ciężkiej pracy w warunkach nie do przeżycia. A jednak woli bożej nikt nie odgadnie.
Osoby, które były wywiezione do obozu do Niemiec, pracowały w fabrykach amunicji. Część trafiła do Oświęcimia do obozu zagłady i już nie wróciła.
Na miejsce wysiedlonych mieszkańców wsi Płoskie, osiedlono najeźdźców nieznanego pochodzenia. Wybierano gospodarstwa większe i położone bliżej głównych dróg. Natomiast z pozostałych rabowano co się dało, bydło i co lepszy sprzęt.
Rabowano nasze domy. Zdejmowano ze ścian krzyże, obrazy i deptano. Ścinano i niszczono przydrożne krzyże. Zabierano cały dorobek życia.
Nie długo trwała ich radość. Bóg dał, że wróciliśmy na swoje, czasem tylko zgliszcza. Nasi bracia i ojcowie poszli walczyć z wrogiem o wyzwolenie naszej Ojczyzny. Niestety nikt nie wrócił do swoich rodzin.
Ich nazwiska są umieszczone na tablicy pamiątkowej przy naszym kościele w Płoskiem.autor / źródło: Krystyna Kasprzak dodano: 2010-12-19 przeczytano: 3905 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|