|
Drogi cukier, drodzy rodacy Przyroda zawsze dąży do równowagi. W każdym elemencie, nie tylko dotyczącym środowiska naturalnego. Oczywiście samo dążenie nie zawsze oznacza osiągnięcie tej homeostazy, ale rezultat często jest zbliżony.
Podobno niezdrowo jest stale cieszyć się z życia i być ze wszystkiego zadowolonym, bo wtedy nasz umysł zaczyna nieprawidłowo odczytywać niektóre bodźce. Nie wiem czy tak jest, ale chyba każdy z nas przekonał się, że człowiek w euforii traci czujność i zdolność koncentracji, co w konsekwencji prędzej lub później sprowadza nas na ziemię (w skali makro) lub na drzewo (w mikro). Tym drugim - bardziej drastycznym - przypadkiem zajmować się dziś nie będę.
Wedle różnych wskaźników jesteśmy społeczeństwem, któremu się powiodło. Zwłaszcza w ostatnich latach (według niektórych - w ostatnich trzech) wzrostowi gospodarczemu towarzyszył gwałtowny wzrost pozytywnych nastrojów. W końcu przecież weszliśmy do Unii, a zatem raptownie wzrosło spektrum możliwości wyjazdów w celach zarobkowych Polaków, z czego wielu skorzystało. Z członkostwa we Wspólnocie skorzystało też wiele instytucji i samorządów, czego przykłady mamy choćby w naszym mieście. Do tego doszedł upragniony przez Naród spokój w polityce wewnętrznej, który przytłumił wszystkie niekoniecznie dobre sprawy. Tyle tylko, że natura - w postaci nieubłaganej ekonomii - znowu dała o sobie znać i dobry nastrój mieszkańców Rzeczypospolitej zaczął się coraz bardziej chwiać.
Można zaklinać rzeczywistość i wierzyć uspokajającym twierdzeniom naszych notabli, że Polska w dalszym ciągu jest "zieloną wyspą" w oceanie kryzysu i nie grożą nam greckie scenariusze. Można także kompletnie odseparować się od polityki i w ten sposób odnajdywać spokój wewnętrzny. Jednakże stopniowo przestaje to działać. Znów odwołam się do natury, bo to ona powoduje, że niestety, ale jeść trzeba. Trzeba zatem też jakoś to pożywienie zdobywać i skonfrontować się z brutalną rzeczywistością.
Bardzo brutalną, bo choć podwyżki cen to domena chyba wszystkich branży, to akurat żywność w ostatnich latach podrożała po prostu strasznie. W pierwszym rzędzie przekonali się o tym ci, którzy muszą co miesiąc szczegółowo planować swe wydatki, czyli głównie emeryci, renciści i studenci. Brutalnym będzie też twierdzenie, że jeśli ta sytuacja odbiłaby się tylko na nich, nie byłoby jeszcze tak źle. Niestety mam duże obawy, że sytuacja jest dużo poważniejsza niż sądzi większość z nas. Dowodzę tak na podstawie zdarzenia z ostatniej soboty. Jest ono może subiektywne, a na pewno niezbadane w skali całego Zamościa, ale zarazem warte odnotowania, bo nie przypominam sobie podobnego przypadku. Przynajmniej w ostatnich latach.
Mówiąc najkrócej: moja rodzina chciała kupić 10 kilogramów cukru. Pojechaliśmy więc do "Kauflandu", gdzie cukru... nie było! Na stosownym miejscu znajdowała jedynie karteczka, że sprzedawano go po 3 złote i 39 groszy za kilogram. Pomyśleliśmy jednak, że lud zwyczajnie rzucił się na towar w promocji i dlatego go zbrakło. Pojechaliśmy więc do PSS "Społem" przy ulicy Traugutta (mieliśmy po drodze, zresztą nie sacharoza była głównym celem naszych zakupów), gdzie dowiedzieliśmy się, że cukier kosztuje 4 złote za kilogram. Nie kupiliśmy go jednak, uznając, że zapewne taniej będzie w "Biedronce", gdzie i tak często robimy zakupy. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do "Biedronki" przy cmentarzu prawosławnym, gdzie cukru... nie było! Pojechaliśmy zatem na drugą stronę ulicy (swoją drogą za ten przymusowy obszerny objazd ktoś powinien odpowiedzieć) do "Leclerca". Na miejscu okazało się, że cukier owszem, jest - po 4,50 za kilo. Dokonaliśmy zakupu, ale w mniejszej ilości niż było to w naszych planach.
To prawda, nie odwiedziliśmy wszystkich sklepów w Zamościu. Możliwe więc, że mieliśmy pecha, a wszędzie indziej cukru było w bród i to taniej niż w PSS-ie "na dołku", jak potocznie nazywają ten sklep mieszkańcy Karolówki. Natomiast niewątpliwie jakiś problem tego dnia był. Zastanawiam się tylko nad jego przyczyną. Nie było przecież żadnego dużego święta, które powodowałoby konieczność zamknięcia marketów następnego dnia albo masowe zużycie cukru przez Polaków. Koniec świata ma nastąpić rzekomo dopiero w przyszłym roku (zresztą nie wiem po co wtedy ludziom byłby cukier), a wojna teraz raczej nam nie grozi (Kadafim się ludzie raczej nie przejmują, a pomrukiwanie Korei Północnej lekceważyli nawet wtedy, gdy przeradzało się ono w plucie rakietami na wyspę Yeongpyeong). Owszem, wiem o kłopotach na światowych rynkach cukru, śmiesznie niskich limitach, jakie na ten produkt przyznała nam Bruksela i wzroście cen ropy, ale nie wydaje mi się, by akurat przez to tak gwałtownie skakały ceny cukru i były kłopoty z samym towarem. Obawiam się, że niestety, ale był to symptom poważniejszego kryzysu, jaki zaczyna powoli pukać do naszych drzwi. Symptom malutki i nieskutkujący żadnymi straszliwymi konsekwencjami, ale jednak - w odniesieniu do w sumie pogarszających się wskaźników ekonomicznych dla Polski - sporo mówiący.
Nie piszę tego jednak po to, by nawoływać do gromadzenia zapasów na ciężkie czasy. Przeciwnie, to akurat jeszcze bardziej zdołowałoby nasze słupki gospodarcze. Wszelkie kryzysy są tym większe, im społeczeństwo bardziej boi się aktywnie działać i oszczędza ponad miarę. Po prostu miejmy na uwadze, że w kolejnych miesiącach gospodarka może być mniej stabilna, a towary jeszcze droższe i uważnie słuchajmy tych, którzy mówią, że mają pomysł na wyjście z tej sytuacji. Niedługo będziemy musieli zdecydować komu w tej i innych sprawach zaufamy na kolejne cztery lata.
autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2011-03-02 przeczytano: 2922 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|