|
Teatr rodem z piaskownicyDo polskiej sceny politycznej można mieć wiele zarzutów. Dotyczą one każdej opcji. Ta rządząca - mówiąc delikatnie - nie podejmuje zbyt wielu konstruktywnych inicjatyw. Ta opozycyjna zaś wychodzi z założenia, że skoro społeczeństwo mimo tak nędznej polityki w dalszym ciągu popiera PO, to znaczy, że nie interesują go konkrety i dlatego należy stawiać na "pijar". Konsekwencją tego wszystkiego jest obraz nieustannych kłótni o głupstwa i coraz większe zniechęcenie Polaków do polityki.
W państwach demokracji zachodniej wszystko zaczynało się od społeczeństwa obywatelskiego. To na samym dole tworzono wszelkiego rodzaju ruchy społeczne, które później zaowocowały powstawaniem partii politycznych. W Polsce było odwrotnie, a może inaczej: u nas wszystko zahamował PRL, w którym istniał odgórnie powołany PZPR i kilka partyjek stwarzających pozory pluralizmu. Dopiero po upadku tego ustroju w Polsce zaczęły masowo powstawać partie polityczne. Praktycznie wszystkie z nich pozbawione były struktur terenowych, tak więc siłą rzeczy musiały je wytworzyć. Zrodziło to kilka patologicznych konsekwencji, m.in. przeniesienie stylu prowadzenia polityki z centrum do regionów.
Doskonale zdaję sobie sprawę, że dzisiejszy tekst jest poruszaniem się po dość śliskim gruncie, ale postanowiłem podjąć go, bo mierzi mnie każda sytuacja, w której osobiste urazy są stawiane wyżej od interesu społecznego. Na szczeblu ogólnopolskim doskonałym przykładem były (a w pewnym sensie nadal są) dążenia do zjednoczenia prawicy. Stanowiły dobre odwzorowanie dowcipu o autobusie jadącym z Wąchocka, który musiał być bardzo szeroki, bo wszyscy chcieli siedzieć koło kierowcy. Nie idealne, bo tu spory szły o to, kto ma tym kierowcą być. Ten rozgardiasz wykorzystały w końcu PO z PiS-em, które jednak nie umiały i chyba nie nauczą się już współdziałać. W efekcie PO zagospodarowała całe centrum (czyli również najbardziej umiarkowaną część prawicy), a PiS resztę prawej strony sceny politycznej, z wyłączeniem niektórych opcji marginalnych i z gruntu PiS-owi przeciwnych. Obecnie wygląda na to, że obie strony okopały się na swoich pozycjach i trudno im je rozszerzyć poza swe sztywne elektoraty.
Przepraszam za przydługi wstęp, ale musiałem go napisać, aby w pełnym świetle ukazać obecne spory w zamojskim Klubie Radnych Prawa i Sprawiedliwości. Patrząc okiem politologa, można powiedzieć, że PiS ma u nas całkiem dobrą sytuację. Wprowadził do Rady 8 osób, czyli najwięcej ze wszystkich komitetów wyborczych. Obecnie rządzący musieli więc zawiązać porozumienie wszystkich pozostałych podmiotów. Nie będę się wdawał w plotki, jakie chodzą po mieście odnośnie możliwych w niezbyt długim czasie przetasowań na szczytach zamojskiej władzy, ale i tak zawiązane przez nią trójprzymierze jest faktem. Tylko ktoś wyjątkowo zacietrzewiony w swoich przekonaniach ideologicznych nie uzna, że brak przedstawiciela największego klubu w Prezydium Rady Miejskiej jest efektem celowego odsunięcia PiS-u od podejmowania jakichkolwiek decyzji. Jeśli się zaś wyobcowuje tak ważny podmiot, to trzeba poważnie liczyć się z tym, że on urośnie w siłę, bo objawi się ludziom jako alternatywa dla ciężkich czasów, jakie czekają miasto. Czy "trójprzymierze" faktycznie z tym się liczy? Tego nie wiem, ale wiem, że PiS tej sytuacji na razie zupełnie nie wykorzystuje.
Owszem, piję do stopniowego rozsypywania się ich Klubu Radnych. W dodatku jest to rozsypka obustronna, bo w klubie brakuje zarówno Jerzego Zacharowa, mającego opinię największego radykała, jak i najbardziej umiarkowanego, by nie powiedzieć lewicowego - Jacka Krzysztofa Danela. W obu przypadkach decydująca okazała się sprawa reakcji Rady Miejskiej na uchwałę radnych Żółkwi, którzy uhonorowali tytułem honorowego obywatelstwa Stepana Banderę - jednego z największych ukraińskich zbrodniarzy z czasów II wojny światowej, który przyczynił się do śmierci tysięcy Polaków na Wołyniu.
Samej sprawy z uchwałą czepiał się nie będę, bo to temat na osobny artykuł. Nie będę też komentował sprawy Jerzego Zacharowa. Natomiast na uwagę zasługuje kwestia doktora Danela, bo jego odejście już takie zwyczajne nie było. Choćby dlatego, że dr Danel był przewodniczącym Klubu Radnych PiS, tak więc nie należał do jego szeregowych członków.
Mówiąc najkrócej: poszło o różnicę zdań, jaka powstała między radnym Danelem, a "wołyniakami", na czele których stanął Arkadiusz Łygas - człowiek młody, acz zapalczywy i dlatego wręcz stworzony do walki o pamięć historyczną. Zarazem niezbyt przepadający za PiS-em, choć z powodów dokładnie przeciwnych, niż zwolennicy PO i innych partii zasiadających w Sejmie. Łatwo więc można było przewidzieć co się stanie. I tak Łygas zarzucił Danelowi, że jego projekt uchwały jest plagiatem uchwały radnych z Krakowa, a w ogóle to ten dokument nie jest zgodny z prawdą historyczną. Danel zaś mówił, że to nieprawda i groził Łygasowi sądem, na co ten radośnie przystał. Obyło się wprawdzie bez wulgaryzmów, ale nerwowość była duża. Siedziałem wtedy, wraz z większością dziennikarzy, tuż obok głównych aktorów tego widowiska, tak więc widziałem i słyszałem wszystko doskonale.
A teraz zobaczmy, jak te zdarzenia opisuje sam radny Danel w wywiadzie dla zeszłotygodniowej "Gazety Zamojskiej": "Podczas sesji Rady Miejskiej zostałem zaatakowany. Chodziło o rezolucję w sprawie decyzji radnych Żółkwi, o przyznaniu honorowego obywatelstwa Stepanowi Banderze. Napisana została ona na wzór rezolucji "krakowskiej". Rezolucja ta nie była plagiatem, tylko była oparta na pomyśle krakowskich radnych. Uważaliśmy, że to bardzo dobry pomysł, z którego warto skorzystać. Ukazywał on cierpienie ludności polskiej, ale także nadzieje, że będziemy w przyszłości żyć wspólnie w zgodzie. Gdy pan Arkadiusz Łygas mnie zaatakował nikt z radnych PiS nie wystąpił w mojej obronie. Wszyscy radni podpisali nasz projekt. Ktoś powinien wstać i powiedzieć: "Panie Łygas, to nie tylko zdanie pana Danela, ale całego klubu". Powinna obowiązywać zasada jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Gdy przewodniczący z klubem coś planuje to powinno to być realizowane. Nie wszystko musi być idealne, ale jakiś porządek i zasady muszą obowiązywać".
Widzą Państwo? Radny Jacek Krzysztof Danel wymagał od swoich klubowych kolegów zwykłego wdania się w pyskówkę! Już sama wymiana zdań między radnym, a przedstawicielem "wołyniaków" była żałosna, a radny - wszak szanowany wykładowca - chciał ją rozszerzyć. Zresztą radni PiS-u wyrazili swoje poparcie dla doktora Danela - w głosowaniu nad jego projektem. W sposób najbardziej cywilizowany.
Mogę się domyślać, że nie tylko to skłoniło radnego do odejścia z klubu. Natomiast jestem pewien, iż powyższe zdarzenie nie świadczy najlepiej o panu doktorze. Niestety - również o samej atmosferze w Klubie Radnych PiS. Tymczasem na tej samej sesji obradowano nad zmianą wieloletniej prognozy zadłużenia miasta i emisji kolejnej partii obligacji komunalnych - na 40 mln złotych. Dodajmy, że obrady w tych punktach trwały w sumie kilkanaście minut. Sytuacja finansów państwa zwiastuje zaś poważne problemy dla samorządów, które będą musiały ograniczyć lub w ogóle zatrzymać zaciąganie dalszych zobowiązań i to również na inwestycje. Trzeba się więc będzie na to przygotować i opozycja będzie tu miała duże pole do działania. Ale musi to być opozycja zwarta i skupiona na konkretnym działaniu, a nie na osobistych urazach.autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2011-04-14 przeczytano: 14400 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|