|
Alchemia jazzu - rozmowa z Janem "Ptaszynem" WróblewskimWielka postać polskiego jazzu, niekwestionowany jego lider. Jan "Ptaszyn" Wróblewski - "Ojciec Chrzestny" zamojskiego jazzu, saksofonista tenorowy i barytonowy, kompozytor, aranżer i dyrygent oraz znany publicysta, krytyk, dziennikarz radiowy jak co roku, zagrał koncert podczas 29. Jazzu na Kresach w Zamościu.
W maju, najłatwiej spotkać genialnego muzyka w ogródku kawiarni "Pod Rektorską", mieszczącym się na jednym z najpiękniejszych placów w Polsce - Rynku Wielkim. Rozmowie z Janem Ptaszynem" Wróblewskim o fenomenie jazzu towarzyszą w tle standardy jazzowe zespołu "Leliwa Jazz Band".
Teresa Madej - Chciałabym zapytać czy Pana znakomita twórczość, także udział w Jazzie na Kresach, stała się tematem prac magisterskich?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Było ich już chyba kilka. Ja nawet nie potrafię powiedzieć na jakie konkretnie tematy. Bywałem pytany o różne sprawy. Natomiast jeśli chodzi o jazz konkretnie w Zamościu to chyba należałoby zapytać Grzesia Obsta. On w tym wszystkim "maczał palce" i znacznie więcej wie o tym, co się tutaj wydarzyło i w jakich to powstawało warunkach.
Zaczęło się od skromnego Klubu "Kosz", właśnie od Jazzu na Kresach, który będzie dla mnie, mimo wszystko, najbardziej symboliczną imprezą. Potem Zamość przejmował coraz więcej. I warsztaty wokalne w Zwierzyńcu, i Festiwal Wokalistów. Potem była New Cooperation. Były niezależnie od wszystkiego poszczególne imprezy. Ja już nie potrafiłbym tego wszystkiego ogarnąć. Wydaje mi się, że na ten temat należałoby zrobić jakąś monografię, diabli wiedzą co, tego wszystkiego co się działo w Zamościu. Kto tu grał, gdzie grał, na jakich konkursach wygrywał. Przekonalibyśmy się, że to jest nasza cała polska czołówka wokalistów. Na palcach można policzyć ludzi, którzy tutaj nie startowali.
Mnie się to już kręci w głowie. Ja tylko pamiętam, że mi nie udało się raz jeden dotrzeć na Jazz na Kresach, ale byłem wtedy bardzo, bardzo daleko od Polski. Z pozostałymi imprezami bywało różnie. Na większości z nich bywam, jednakże nie na wszystkich, bo się czasami nie daje. Ale jeżeli tylko jest możliwość to przyjeżdżam tu, bo brakuje mi tej atmosfery, po prostu.
TM - To znaczy, że najlepiej jazz brzmi w Zamościu?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Ja nie wiem, czy tu najlepiej brzmi. Ale ja się tu najlepiej czuję. Nie wiem, każdy może mieć na ten temat inne zdanie. Trudno mi cośkolwiek powiedzieć, aczkolwiek o ile wiem - większość ludzi raczej podziela moją opinię. Na czym to polega, to ja nie wiem. Poza tym, co się będziemy oszukiwać, ja od Zamościa dostałem nie wiem czy nie więcej, niż Zamość ode mnie. No Boże drogi. Wszelkie możliwe honory jakie można mi było uczynić mi uczyniono, i z żadnym innym miastem to mi się nie zdarzyło.
TM - Sądzę, że jest Pan jedyną osobą, która może powiedzieć - na czym polega fenomen jazzu?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Fenomen jazzu jako taki? To by trzeba przeprowadzić cały piekielny wykład i to z wieloma zastrzeżeniami bo wydaje mi się, że ten dzisiejszy, współczesny jazz być może nie jest już takim fenomenem jakim był niegdyś. Jazz poszedł daleko. Stał się trudniejszy, bardziej ambitny, na pewno bardziej wartościowy. Ale kiedyś miał w sobie jakąś magię, która polegała na tym, że nikogo do jazzu nie trzeba było przekonywać. Ludzie walili do tego sami. To wynikało z tego, że jazzmani nigdy nie próbowali gdzieś aż do tego stopnia bujać w obłokach, żeby publiczność nic z tego nie miała. To była muzyka piekielnie rytmiczna, jeszcze nie było rock?n?rolla ani żadnych innych konkurencyjnych gatunków. To było coś, co jedni uważali za muzykę rozrywkową a drudzy za piekielnie ambitną. I niewątpliwie obie strony miały rację. W jaki sposób to się działo ja nie potrafię powiedzieć. Ja troszkę zostałem wierny tym dawnym tradycjom, nie lubię skrajnych eksperymentów. To znaczy, nie tyle że nie lubię, sam ich nie praktykuję, natomiast słuchać oczywiście słucham i wiele z nich ogromnie mi się podoba. No ale czasy i upodobania się zmieniają, być może ja się troszeczkę mylę. Patrzę na to ze swojego punktu widzenia, który gdzieś tam kształtował się pół wieku temu. Także, ewenement polegał na tym, że nikt tej muzyki nie szukał, ta muzyka sama wciągała ludzi nieomal od samego początku swego istnienia, nawet przy narodzinach w Ameryce. Jak to się mogło stać, że nagle do jakiś murzyńskich klubów, niejednokrotnie w murzyńskich dzielnicach, ściągały - bywało, że całe elity ludzi , którzy nie byli z tym środowiskiem związani i świetnie się tam czuli. Samą muzyką zawsze byli zafascynowani, jaka by ona nie była.
Jest to jakiś, na pewno, rodzaj jakieś ekspresji polegający przede wszystkim na rytmie, na szczególnym brzmieniu, ryzyku muzycznym, które jakoś dobrze oddziaływuje na ludzi, ale to chyba nie tylko to. To jest niewątpliwie jednak również sprawa, że jazz jako pierwszy zaczął mocno eksponować improwizację, czyli muzyk nie czyta już z nut, nie gra obcych kompozytorów tylko gra siebie. Musi grać inaczej, musi inaczej brzmieć. To się słyszy w czasie koncertu. To też jest na pewno jakiś sposób działania. I pewnie jeszcze sto elementów tu pominąłem, ale musiałby tu być wykład na parę godzin.
TM - Czy uchyli Pan rąbka tajemnicy i powie o swoim warsztacie wypracowanym przez ponad pięćdziesiąt lat.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - O nie, swoich tajemnic warsztatowych nie zdradzę, bo musiałbym od razu powiedzieć o wszystkim, czego jeszcze nie umiem. Cały czas jest coś do zrobienia. Ale jak się gra pięćdziesiąt lat to ten warsztat musi siłą rzeczy rosnąć, zwłaszcza, że nie można siedzieć bezczynnie. Trzeba nad tym cały czas pracować i gonić wszystko co się pojawia na świecie bo inaczej to człowiek przepadł.
TM - Można zdefiniować dobrego jazzmana?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Ja tego zrobić nie potrafię. Ja jeśli usłyszę człowieka to z góry wiem czy to jest dobry jazzman czy nie, czy ewentualnie ma szanse zostać dobrym jazzmanem. To się czuje po prostu, ale nie potrafię powiedzieć na jakie elementy należałoby to rozebrać. Dla mnie najważniejszą sprawą, wyczuwalną sprawą jest czy ten człowiek na estradzie gra siebie i szczerze to co chce grać, czy oszukuje, czy próbuje robić coś nie tak, ale pod publiczność, czy odwrotnie zawirować ludziom w głowie jakimiś niemożliwymi zwrotami żeby wyjść na strasznie ważnego. Ja to wyczuwam. Przypuszczam, że większość muzyków to wyczuwa. A przypuszczam, że w jakimś procencie nieuchwytnym ale jednak sprawdzającym się wyczuwa to i publiczność.
TM - Czyli albo lgnie do tego muzyka albo nie.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Myślę, że tak. Pierwsze kontakty są zawsze istotne i zawsze będzie się miało sympatię do tych pierwszych pozytywnych kontaktów aczkolwiek może być i odwrotnie - ktoś może pójść na jakiś koncert jazzowy, który "postawił" mu włosy na głowie i będzie mu się wydawało, że jazz to w ogóle nie jest dla niego, ale nie spróbował posłuchać innych odmian. Jestem przekonany, że każdy dla siebie coś by znalazł w którymś z tych gatunków. Wybór jest w tej chwili przeogromny, już jest tyle odmian, gatunków, a właściwie powinno być ich tylu ilu muzyków, ponieważ każdy powinien być odmienny od pozostałych. Także różnie to czasami bywa. Ja miałem kiedyś taki przypadek, że jakaś pani witając się ze mną, powiada: Ja się od razu przyznam, ja nie lubię jazzu. Ja pytam - dlaczego? Bo ja to lubię posłuchać sobie Petersona, Webstera, itd. To ja się za głowę łapię i mówię - A to pani nie lubi jazzu? A ona - Byłam ostatnio na takim koncercie i w ogóle mi się to nie podobało. Wreszcie się dogadaliśmy i okazuje się, że ja byłem na tym samym koncercie i też mi się nie podobało. Także różnie może być.
TM - Czy jest "złoty środek", żeby tak zagrać, że jazz od razu oczaruje słuchacza?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Tak. Wstępny warunek - trzeba mieć warsztat. Ktoś nie dawno w jakieś ankiecie powiedział na pytanie: Co to jest jazz, że jest to muzyka, która nie ma żadnych reguł. O Boże drogi! Tragiczna pomyłka. Tu tych reguł jest znacznie więcej niż np. w filharmonii, bo już połowę roboty kompozytor załatwił, wystarczy to poprawnie zagrać. Tu trzeba umieć się zmieścić z całym zespołem, pójść tym samym torem. Żeby to zrobić trzeba mieć perfekcyjną znajomość harmonii, trzeba wiedzieć na jakie tematy, jak zbudowane się improwizuje. Trzeba mieć na tyle opanowaną technikę, żeby to co się wymyśli natychmiast zagrać. Czasami miewa się więcej pomysłów, niż jest się w stanie wykonać. Owszem, to się zdarza. Więc to jest pierwsza sprawa. Trzeba mieć te podstawy i na to nie ma rady, i tego człowiek całe życie się uczy. Całe życie odkrywa coś jeszcze nowego, co można by tu zastosować. Drugim elementem jest nie oszukiwać, grać samego siebie i to co się lubi. Nie starać się nadążać za jakąś modą, nie starać się za dużo spekulować. To co się ma do powiedzenia i tak samo przyjdzie.
TM - Zagrał Pan tysiące koncertów. Chciałabym zapytać o koncert przełomowy dla Pana, taki zapamiętany?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Jeśli chodzi o przełomowy w sensie grania, nie potrafię tego ocenić. Wielekroć się zdarzało i to się musi zdarzać bo inaczej to wszystko nie miałoby sensu. Ale z koncertów, które szczególnie pamiętam to na pewno koncert w nowojorskim Village Vanguard, ale to ze względu na otoczenie, że jest to jednak to jedno z najsłynniejszych miejsc na świecie, jeśli chodzi o jazz. I był taki koncert na Jazz Jamboree zespołu Made In Poland, który też był dla mnie przełomowy. Po okresie raczej bardzo niedobrych recenzji itd., szczęście powróciło.
TM - Od 1970 r. prowadzi Pan w Programie III Polskiego radia autorski program, czyli słynne "Trzy kwadranse jazzu". Czy jest zamysł opracowania tych audycji, może wydania?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Mowy nie ma. Tego jest za dużo. To jest 45 min. co tydzień. Jak to uporządkować. Tego jest już 2 tys. godzin. To jest rodzaj jazzowego magazynu. Ja poruszam różne tematy, niektóre są powtarzaniem już dobrze znanych prawd. Dobór nagrań bardzo często bywa bardzo różny. Zdarzają się również problemowe sprawy, które staram się pociągnąć. To jest materiał nie do opanowania.
TM - Czy Pan ma swoich ulubionych muzyków grających jazz?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Są ich setki. Trudno wymienić jednego konkretnego. Jest przede wszystkim ogromna ilość muzyków u których coś mi się podoba, jakiś okres, może nawet jedna płyta, która ma znaczenie. Tych, których od początku do końca uwielbiam też zebrałoby się grono kilkudziesięciu osób. Fascynowałem się w różnych okresach tak różnymi ludźmi, że to trudno określić. W ogóle zawsze lubiłem pianistów. Bywało, że częściej słuchałem pianistów niż swoich saksofonistów. No ale, na pewno był okres fascynacji Ch. Parkerem, na pewno J. Coltranem, który trwa nadal. Na pewno Rollins?em, który wydaje mi się dosyć bliski w zapatrywaniach. Raczej ja powinienem wydawać się bliski jemu a nie on mnie, o Boże drogi. Nie porównujmy tego. Był i Oscar Peterson, który mnie fascynował ze swoim trio. Potem był Bill Evans, potem był Kenny Garrett, do tego jeśli dorzucimy orkiestry, które są moją drugą fascynacją, to od razu jest ich najmniej z dziesięć - od Ellingtona, przez Toma Jonesa, Mela Lewisa po Marię Szneider. To jest największa frajda, że jest taka różnorodność, można przeskakiwać czasami z jednego do drugiego.
TM - Jak Pan wspomina koncert z Orkiestrą Symfoniczną im. Karola Namysłowskiego w Zamościu?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Ja bardziej wspominam nie ten mój koncert, który grałem ale ten, który napisałem, a który zagrał Henryk Miśkiewicz. To jest praca z tej kategorii, którą lubię najbardziej. Zawsze lubię jak to jest wykonywane. Zawsze jest to dla mnie jakiś ewenement, ponieważ tego rodzaju koncertu nie grywa się na co dzień. Ileż można. Myśmy to prezentowali chyba w ośmiu filharmoniach, i to wydaje mi się już nieprawdopodobnym sukcesem. Zawsze granie z orkiestrą symfoniczną jest czymś szczególnym, ale ja tu mam dwoiste spojrzenie - bo zagrać to jedna sprawa, a napisać coś na taką orkiestrę to zupełnie inna. I przyznam się, że w tym momencie preferuję pisanie.
TM - Czy jest potencjał w młodych muzykach jazzowych, myślę o przyszłości polskiego jazzu?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Przeogromny, przeogromny. Mnie się wydaje w tej chwili, że powstaje problem, ponieważ tych muzyków jest już, jak na nasz rynek, za wielu. I to muzyków znakomitych, i co roku dochodzą nowi, po prostu nie wiem jak oni wszyscy dadzą sobie radę i potrafią życie ułożyć. Nawet jak popatrzymy na ten "Jazz na Kresach". Wczoraj był tu z saksofonem Marcin Kaletka, którego uwielbiam. W ogóle, wydaje mi się, że on zrobi przeogromną karierę. Dzisiaj z kolei mamy RGG, które już przecież sporo narobiło hałasu. Gdzie byśmy się nie odwrócili, dosłownie co roku przybywa z pięć zespołów najwyższej klasy.
TM - Przypomnijmy, że Krzysztof Gradziuk z RGG to rezultat jazzu w Zamościu.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Mnie się wydaje, że coś tam musiało drzemać w nim jeszcze wcześniej. Krzysia Gradziuka uwielbiam i który jest pierwszym zastępcą jeśli nasz perkusista nie może, to musi Krzysio grać.
TM - Dobrze wpisuje się tu hasło: "Mówisz Zamość, słyszysz jazz".
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - To jest w pewnym sensie oczywiste jeżeli gdzieś zaczynają się dziać imprezy to prędzej czy później coś na miejscu się "ulęgnie". Są wzory, jest jakiś zapłon i to jest wszędzie, gdziekolwiek by się człowiek nie poruszył. Potem następuje ten drugi etap - jeżeli ludzie na miejscu robią coś dla swoich początkujących muzyków, to wspaniale. I jak się nie mylę, tutaj tak było zawsze. Także to dla mnie nie jest niespodzianką, ze pojawili się muzycy stąd i na pewno nieraz się jeszcze pojawią.
TM - Mówiliśmy o fenomenie jazzu. A na czym polega fenomen "Ptaszyna", który jest dla wszystkich legendą i ikoną jazzu, kim niedoścignionym w jazzie?
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Nie wiem. Ja jestem ikoną bo ja jestem tak nietypowy, jeżeli chodzi o jazzowe środowisko, że aż strach - nie piję, jestem człowiekiem spokojnym, nie awanturuję się, aczkolwiek coraz więcej jest takich ludzi, którzy nie awanturują się i nie piją, ale kiedyś to był w ogóle szpan żeby narozrabiać jak najwięcej, to wtedy człowiek jest ważny. Poza tym, dlaczego jestem ikoną? Nie wiem. Jeśli popatrzymy na ludzi, którzy grają na saksofonie to przecież jest ich w Polsce kilkunastu, którzy absolutnie są przynajmniej po "równych pieniądzach" ze mną, jeśli nie wyżej. Jeśli chodzi o wszelkie inne sprawy - to nie wiem. Jedna rzecz, której starałem się być zawsze wierny to o czym już mówiłem - trzeba grać przede wszystkim to co sprawia człowiekowi przyjemność, a nie to czy niesie mu ewentualnie jakieś spekulacyjne widoki na przyszłość.
I niech się nikt na mnie nie obrazi, ale nigdy nie słuchałem krytyków. Jeżeli kogokolwiek słuchałem to kolegów muzyków, tylko ich opinie się dla mnie liczą i niczyje inne. Oczywiście dbam o to, żeby to co gram było dla słuchaczy zrozumiałe i na ogół mam z publicznością dobry kontakt, ale nie słucham od niej porad.
TM - Za to słuchacze słuchają Pana. Dla Pana grania przychodzą na koncerty.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Jeśli słuchaczy nie ma, to jest jedna z dwóch ewentualności - albo ktoś robi coś tak nowego, że słuchacze nie potrafią się w tym połapać, tacy geniusze zdarzają się raz na dwadzieścia lat. A poza tym, jeżeli nie ma słuchaczy to należy się zastanowić czy nie zmienić zawodu.
TM - Panie Janku, serdecznie dziękuję za rozmowę. Chętnie widzielibyśmy Pana w Zamościu co miesiąc.
Jan "Ptaszyn" Wróblewski - Bardzo chętnie przyjechałbym do Zamościa i co miesiąc, ale jak już mówiłem - muzyków świetnych tylu, że co niektórzy nie mają co ze sobą zrobić. Trzeba dla nich zrobić trochę miejsca, choć bardzo chętnie tu przyjeżdżam, i przyznam się bezczelnie, że przede wszystkim na tą kawkę, którą wypijam tutaj na Rynku Wielkim. A dlaczego? - ktoś zapyta. Proszę tu przyjechać , usiąść na kawce, to wtedy dopiero można zrozumieć dlaczego ja tu się tak dobrze czuję i dlaczego jestem tak związany z Zamościem.
TM - Dziękuję. Życzę dużo zdrowia autor / źródło: Teresa Madej dodano: 2011-06-03 przeczytano: 18415 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|