|
O Annie, co Nottingham od Polski wolała Lubelszczyzna nie jest na pewno ziemią obiecaną i pewnie jeszcze długo nie będzie. Nic więc dziwnego, że młodzi ludzie często stąd uciekają. Nie zawsze jednak robią to z głową.
Jak napisał "Dziennik Wschodni", telewizja BBC wyprodukowała niedawno film dokumentalny o wszystko mówiącym tytule "Young, Foreign and Over there". Obraz pokazuje zmagania kilku osób, które opuszczają swoje rodzinne kraje i jadą do Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu pracy. Jedną z nich jest 24-letnia Anna, magister socjologii z Lublina.
Ustalmy od razu jedną rzecz - film wyprodukowano głównie na użytek widowni w Zjednoczonym Królestwie, aby bardziej niż motywy przyjazdu na Wyspy i realia panujące w macierzystych krajach przedstawianych bohaterów pokazać to, jak sobie ci młodzi ludzie poradzili w Wielkiej Brytanii. Z tego powodu kwestia przyczyn emigracji pokazana jest, przynajmniej w przypadku Anny (innych scen filmu przyznam, że nie widziałem, ale nie o nich jest mój tekst), po łebkach, żeby nie powiedzieć, że w sposób zmanipulowany. Po prostu Brytyjczyk miał sobie wbić do głowy, że Anna nie mogła sobie znaleźć pracy po studiach i wyjeżdża do Anglii, żeby przeżyć i już. To ważne, bo według przedstawianych danych z Polski pochodzi aż dwie trzecie imigrantów, którzy jadą do Wielkiej Brytanii, a z samego Lublina codziennie na Wyspy odjeżdża 20 autokarów z emigrującymi Polakami.
Na miejscu Anna trafia do Nottingham, gdzie zamieszkuje w 6-osobowym mieszkaniu wraz z 18 innymi osobami (innego Polaka, o którym mowa w filmie, pogryzły pluskwy). Wymarzonej (niestety nie wiemy jakiej) pracy nie otrzymuje, ale znajduje zajęcie przy pakowaniu rzeczy w magazynie. Zarabia 200 funtów tygodniowo i czuje się jak robot. Niemniej, cytując artykuł w "DW", "Po jakimś czasie życie Anny zaczyna się układać. Zarabia pieniądze, może sobie pozwolić na zaoczne studia na Nottingham Trent University". Jakim cudem i na jakim kierunku? Tego już gazeta nie podała.
Ja rozumiem, że polityka rządów centralnych wepchnęła i wciąż wpycha nasz region w otchłań zacofania, ale w tym konkretnym przypadku można znaleźć przynajmniej kilka momentów zastanowienia, czy aby na pewno Anna nie postanowiła pójść trochę na skróty.
Wbrew pozorom nie krytykuję jej pójścia na socjologię jako "kierunek nieprzyszłościowy". Uważam, że wybór kierunku studiów jest indywidualną sprawą. Mam jednak wątpliwości czy aby na pewno wybrała socjologię z przekonania i czy sama czuła, że dobrze się w niej sprawdza. Pisałem już kiedyś, że nieszczęściem kierunków humanistycznych w Polsce jest powszechny do nich dostęp. Przez to idzie na nie cała masa ludzi, z których tylko niewielki procent rzeczywiście się do tego nadaje. Jako absolwent politologii mam żywo w pamięci mnóstwo zażartych, acz nadzwyczaj merytorycznych dyskusji, jakie toczyliśmy podczas zajęć. Sęk w tym, że bardzo często głos zabierało tylko pięć osób, kolejne dziesięć słuchało mając pojęcie o co chodzi, a dalsze piętnaście siedziało niczym na tureckim kazaniu. W normalnych warunkach nie dostałby się na takie studia ktoś, kto nie śledzi wydarzeń w kraju i na świecie lub nie potrafi wymienić choćby kilku ministrów polskiego rządu. U nas takie osoby stanowiły połowę rocznika liczącego ponad 150 osób i to tylko na studiach dziennych! Podejrzewam, że Anna do najbardziej zainteresowanych studentek nie należała jeszcze z innego powodu. Skoro ma 24 lata, to znaczy, że jest BARDZO świeżą absolwentką socjologii, a zatem na pewno nie starała się dokładnie spenetrować lokalnego rynku pracy, aby znaleźć czegoś dla siebie. Nie pozyskała też żadnych kontaktów, które pomogłyby jej w jakimkolwiek zawodowym starcie. Oczywiście nie ma pewności, że ona tę pracę by znalazła, ale wydaje mi się, że decyzję o emigracji podjęła cokolwiek za wcześnie. Wszak teoretycznie socjolog nie musi wcale zostać na uczelni. Wprawdzie często wiąże się to z jakimiś innymi kwalifikacjami, ale nie sądzę, by Anna wypadała aż tak skromnie. Po angielsku wypowiada się całkiem komunikatywnie.
Sprawa następna - czemu akurat emigracja? Dlaczego nie spróbowała się po prostu przeprowadzić do innego miasta w Polsce? Jest ich przecież kilka. Wiele chyba wyjaśnia ta wypowiedź: "W Polsce po 5 latach pracy nie stać cię na dom. W Anglii nie trzeba pracować tak dużo i tak długo, by się czegoś dorobić". Podobno tak udało się jej znajomym.
Przyznam, że to mnie ścięło z nóg. Różne rzeczy słyszałem o Zjednoczonym Królestwie, ale takich cudów, to jeszcze nie. Być może (ba! Nawet na pewno!) Annie chodziło o to, że po pięciu latach pracy w Anglii można wziąć kredyt na zakup mieszkania. Oczywiście wieloletni, do którego wymagany jest określony wkład własny i odpowiednia zdolność kredytowa. Nie wiem czy praca za 200 funtów w tygodniu, płatne studia i mieszkanie na kupie (tu akurat patrzę na całokształt sytuacji, bo powiedzmy, że jest to jakaś oszczędność) pozwoli Annie za pięć lat ową zdolność uzyskać. Doświadczenia moich znajomych pokazują raczej, że trudno na to liczyć, jeżeli nie jest się w trwałym związku (zatem duuużo przed Anną do zrobienia). A nawet jeśli, to jeszcze trzeba ów kredyt spłacić, z czym często jest problem. Tutaj realia brytyjskie od polskich nie odbiegają na pewno. Zresztą u nas też kredyt hipoteczny można wziąć i z ich dostępnością także niedługo będzie coraz trudniej.
Nie neguję tego, że Anna miała problem z pracą w rodzinnym mieście. Nie neguję również, iż podobny kłopot ma całe mnóstwo innych młodych ludzi zwłaszcza na wschodzie Polski. Nie neguję też tego, że spora część winy za tę sytuację leży po stronie państwa. Natomiast trudno mi zaakceptować postawę, w której z góry kładzie się krzyżyk na swoim własnym kraju, tylko z miejsca podejmuje się decyzję o wyjeździe za granicę. Nie tędy droga, kochani. Emigracja, zwłaszcza na stałe, powinna być ostatecznością.autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2011-11-03 przeczytano: 2935 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|