|
Mistrz Stanisław Pasieczny, czyli malarski piewca ZamościaTo rozmowa o drodze jaką przebył utalentowany Stanisław Pasieczny z malutkiej Polanówki na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie, by szczęśliwie dla nas, trafić do Zamościa. W nieco żartobliwym stylu, artysta przywołuje wspomnienia z całego życia. Robi to z sympatycznym dystansem człowieka, który nie zmarnował ani życia, ani talentu...
- Wystawę retrospektywną pana prac z okazji 50-lecia pracy twórczej można oglądać w BWA Galeria Zamojska. Zacznijmy naszą rozmowę od Polanówki i pomówmy o korzeniach pana talentu.
Stanisław Pasieczny: -Mama miała zacięcie do rysowania i malowania. Z tym, że nie miała na to czasu. Dom, pole. To to chyba po niej ten talent. I ciągle dłubałem.
- A pamięta pan kiedy sięgnął po pędzel czy nożyk do strugania? Co było wymiarem tego, że pana ciągnęło do plastyki?
Stanisław Pasieczny: -To było wszystko na raz. Miałem kilku kolegów i myśmy się bawili w Indian, wojsko. Np. robiłem łuki. Kiedyś dyskutowałem nawet z synem o ilustracjach. Teraz te ilustracje wyglądają tak, jakby malowały je dzieci. Kiedyś z ilustracji do z Robinsona Cruso można się było dowiedzieć wielu rzeczy i na jej podstawie coś zrobić. Czy szablę czy łódkę. Pierwsze rzeczy lepiłem z grud ziemi, które wyorywał sąsiad. Robiłem też pistolety i kusze z drewna do tego stopnia, że sąsiad ściągał milicję, bo strzelaliśmy prochem pod słomianymi dachami.
W związku z tym, że do kościoła w Krynicach trzeba było iś pół godziny, to postanowiliśmy w Polanówce zrobić cud, żeby tu, na miejscu cudu, pobudowali kościół. Pierwszy się nie udał, bo ojciec wykapował. U nas było radio słuchawkowe. Potem nie działało i została po nim antena, duży drąg. Chcieliśmy do tego przybić poprzeczkę żeby powstał krzyż. Owinąć go pakułami, nasączyć naftą, ustawić na wzgórzu i kiedy jeszcze ludzie nie śpią ... podpalić, że to niby cud. Ale ojciec zobaczył, że z domu znika nafta, a za stodołą z krzaków śmierdzi i po... cudzie. Próbowałem i drugi raz. W czasopiśmie dla młodzieży był podany prosty sposób na zrobienie rzutnika. No i zrobiłem. Na sąsiada ścianie domu zacząłem wyświetlać przez ręce, przez takie mgły Matkę Boską. I było kilka seansów przez kilka nocy. I to zauważył stróż. Jako, że w pobliżu Polanówki jakiś wariat podpalał wsie, to wynajęto stróża aby pilnował naszej i w razie ognia krzyczał. On to zauważył raz i drugi. I w wieś poleciała plotka, że na chałupie Kowalskiego Matka Boska się ukazuje. Ale moja mama wyczuła sprawę i dostałem w łeb. I po cudzie. Teraz to się miło wspomina. Teraz wieś jest już inna i pola inne. Mało zostało znanych ludzi. Chaty babki też nie ma, tylko na moich ilustracjach.
- Rodzice nie byli przeciwni, że pan chce iść do liceum plastycznego? Jak było w liceum? Kto pana ukierunkował na malarstwo.
Stanisław Pasieczny: -Nie, bo ludzie mówili, że taki zdolny, mówiła nauczycielka. W Liceum trafiłem na okres, że byłem u wszystkich nauczycieli. To się bardzo zmieniało. W I klasie uczył mnie Żurawski. Choć był fajny i bardzo go poważaliśmy, ale co mógł nauczyć, jak rysowaliśmy jakieś paczki, pudełka, gzymsy, podstawowe zadania. Potem był Bartnik i Podobiński. Przyszło też dwóch z Krakowa ... Żmurko i Surdacki. Zapamiętałem Żurawskiego bo robiliśmy z nim drzeworyty, fajnie rysował i mówił. To były stare dobre zasady i taka uczciwość wobec ucznia. Zasady w akwareli, np. dobry pędzel, czysty karton, bez zadrapań, ścierania gumą. A np. Surdacki gwizdał na technologię. U niego akwarelowy pędzel się nie liczył, tylko szczeciniak, używał bieli, drapał paznokciem, ścierał nożem. Ta podstawa jaką był kawałek papieru była niszczona od razu.
- A jakich miał pan kolegów?
Stanisław Pasieczny: -Chyba w trzeciej czy czwartej klasy kilku nam odbiło, że po wakacjach robimy wystawę "Niezależnych". I zrobiliśmy. Żurawskiemu podobały się moje rysunki i drzeworyty. I powiedział dyrektorowi, żebym przychodził do niego, do domu. Był wychowawcą w internacie dla dziewcząt, który mieścił się w budynku pałacu. I chodziłem tam. Pokazywał mi różne rzeczy. Poza tym, miał kumpla i razem chodziliśmy po mieście. Opowiadał o Sokalu i ukraińsko-polskich sprawach. Strasznie mu się podobał Zamość i nawet zapamiętywał pęknięcia na budynkach.
-A gdzie pan mieszkał w Zamościu?
Stanisław Pasieczny: - W internacie na ul. Pereca. Do dziś się dziwię, że tam nikt nie zginął. W I klasie, w 9-osobowej Sali mieszkało nas dwudziestu. Piętrowe łóżka. Wie pani co tam się działo? Rozrabialiśmy do późna w nocy. Z roku na rok było lepiej. I w piątej klasie, w pokoju przejściowym, mieszkało nas dwóch. To już był komfort.
- Jak wyglądała matura w Państwowym Liceum Plastycznym?
Stanisław Pasieczny: -Trzeba było narysować jakiś model, potem na malarstwie ustawili martwą naturę, której mi się nie chciało malować. Ale w międzyczasie sprzątaczka przyniosła na szklanej tacy szklanki i wodę w karafce. Postawiła to na stole wyścielanym czerwonym suknem. Zacząłem to malować. Wszyscy uważali, nawet dyrektor Kośmiński, że nie dam sobie rady, żeby tego nie robić. Powiedziałem, że nie będę siedział, bo "prymulkę" z jakąś pierdołą już namalowałem. Ta kompozycja była fajna, bo to różne połyski wody i szkła. I taca, światło padało i przebijała czerwień. Było trudno, ale... praca się udała i podobała. Oceniali ją, a nie "prymulkę".
- Proszę opowiedzieć o egzaminie na ASP?
Stanisław Pasieczny: - Pociliśmy się, wszyscy z małych miasteczek. Kraków, Wrocław, Warszawa ... już w liceum malowali akty, a my nie. Myśmy pierwszy raz wiedzieli gołą babę i człowiek wstydził się patrzeć. Modelki mrugały, d...ą trzęsły. Myśmy patrzyli na siebie i z pamięci malowali, bo to grzech było patrzeć. Wiedzieliśmy, że będzie akt, ale wcześniej gołej baby nie widzieliśmy. Najwyżej sąsiadkę z daleka, jak się kąpała.
- Jaką osobowością był prof. Krcha? Jakim był pedagogiem?
Stanisław Pasieczny: -To się tak pisze, że skończył dyplom u prof. Krchy, ale ja wcale w to nie wierzę. Jarmuł u Koniecznego, Rzeźniak u Taranczewskiego. Potem się doszukuje ktoś naleciałości albo zapatrzeń. Krcha był bardzo spokojny. Jego korekty były bardzo dziwne. Prawdę mówić, ja unikałem jego korekt. Taranczewski, a którego byłem na malarstwie ściennym, był wybuchowy i sztywny. Studenci się go bali. U nas był duży luz i to było fajne. Ale gdyby nie łażenie do muzeum, gdyby nie oglądanie albumów... Prof. miał taką manierę, że na korekcie brał pędzel do ręki i drapał po obrazie. Także ja robiąc dyplom tak kombinowałem żeby on nic nie widział. Malowałem w akademiku, na strychu. Wolałem tam, niż na Akademii, bo nikt mi nie gadał głupot i nie drapał.
- Czyli przedstawiał pan profesorowi dzieła skończone?
Stanisław Pasieczny: - Tak. Nawet się umawiałem z nim kilka razy, że przyniosę obrazy aby je zobaczył, ale tak robiłem, że do tych spotkań nie dochodziło. Kiedyś mnie nawet przyłapał i mówi, że się umawialiśmy. Ale się wykpiłem i mówię, że byłem, zapisywał pan datę na kopercie. A profesor na to: -O, to bardzo przepraszam. Dopiero przed samym złożeniem prac przyniosłem to wszystko co miałem. Wtedy już nie było kiedy poprawiać. W między czasie Kircha wysyłał swoich szpiegów. Czy ja coś robię, czy nie. Co dziwne, tych prac miałem sporo. Jedna praca z dyplomu jest na wystawie. Podobały mu i wszystkie zatwierdził. Ja pytam: Panie profesorze, co odrzucić? A on na to: -Nic nie będziemy odrzucać. I z taka Ireną z roku byłem przedstawiony do wyróżnienia. Ale ja sp....łem obronę.
-Dlaczego?
Stanisław Pasieczny: -Znowu mi coś odbiło. Zacząłem pisać obronę i napisałem ileś tam stron. Miałem płótno żaglowe kupione na garnitur, kolega miał uszyć i miał być surrealizm. Coś mi szurnęło, że zacznę się popisywać jak Salvador Dali. Kolega to zobaczył i mówi: -Ty wariacie, nie szkoda Ci sześciu lat? I w tył zwrot. Na mądrą obronę ja już nie miałem czasu. Jak bym zaczął na głos czytać przy komisji, to byłby wstyd. I po wyróżnieniu.
- Nie chciał pan zostać w Krakowie?
Stanisław Pasieczny: -Chciałem, ale przecież mnie nie dopuścili do dyplomów. Nie dopuścili, bo nie zaliczyłem pleneru. Nie wiedziałem, że to takie ważne. Mama była trochę inna, ojca myślenie było zupełnie inne. Ciągle narzekał, że dzieci sąsiadów pomagają, a ja się ciągle gdzieś włóczę. A ja musiałem zaliczyć studium wojskowe, poligon prawie półtora miesiąca. Zboże do ścięcia ... a mnie znowu nie było. Był letni plener, nie pojechałem. Co ja tam miałem pomagać, ale musiałem być. Spotkał mnie prof. Krcha i mówi: -Nie dopuścili pana. Pan nie zaliczył pleneru. Ja na to: - W takim razie pojadę na zimowy. On na to, że się zastanowi, żebym się zgłosił. W tym czasie Ministerstwo Obrony przypomniało w ASP w Warszawie i Krakowie, że byli tacy malarze: Bartoszek i Głowacki, którzy szli - chyba z I Armią Wojska Polskiego i zginęli. Zrobili ich prawie "świętymi" i trzeba było coś malować na temat wojny i najlepiej, żeby to były prace dyplomowe. Nikt nie chciał, po tych aktach, pejzażach ... wojny malować. Kiedy spotkałem się z prof. Kirchą powiedział do mnie: -Puszczę pana, ale będzie pan malował Bartoszka i Głowackiego na wojnie. Nie miałem wyjścia, no i malowałem. Potem zaliczyłem plener, a profesor dopuścił mnie do dyplomu.
Plener to była fajna rzecz, bo wyszliśmy z tych murów wreszcie, od tych bab nam pozujących. Pamiętam do dzisiaj były trzy siostry z Wieliczki. Te modelki to koszmar. Pozowała baba, która jeszcze Malczewskiemu pozowała.
-Hmm, ale to kultowa baba była.
Stanisław Pasieczny: -Kultowa, prawie "chodząca" kronika ASP. Ale po dwóch tygodniach malowania takiej modelki nie było nam do śmiechu. Wieczorami przychodził chłop. Znowu malowanie. Na anatomii znowu chłop z babą. Także mieliśmy tych "ciał" po dziurki w nosie.
-To dlaczego pan nie został w Krakowie? Mama i tata kazali wracać do domu?
Stanisław Pasieczny: -Gdybym się z jakąś krakowianką ożenił, to może bym mógł zostać. Bo nawet gdybym był bogaty nie kupiłbym mieszkania, bo nie byłem zameldowany. Zameldować nie chcieli, bo nie miałem mieszkania. Żal nam było opuszczać Kraków, bo już był ładnym miastem. Nie pytając nikogo czy można otrzymać drugie stypendium, kilku z nas chciało jeszcze zaliczyć Szkołę Filmową Wajdy. Przez dwa lata chodziłem na studium historii i teorii filmu. O tyle fajnie, że obejrzałem tam najlepsze filmy świata. Potem dowiedzieliśmy się, że nic z tego, bo kto będzie za nas płacił. Wcześniej miałem stypendium. No bo co ja miałem z domu? Garnek smalcu. Próbowaliśmy sprzedawać obrazy, ale ludzie woleli te z Barbakanu, ulizane kwiateczki. Nam głupio były z czymś takim wyskoczyć, bo np. idzie profesor, no i co?
-Co było po dyplomie?
Stanisław Pasieczny: -Wracam do Polanówki. I co dalej? Nie wiadomo co. Ojciec mówi, że się jakąś pannę znajdzie, żeby tylko trochę pola miała i będzie się go orać. Przypadkowo dowiedziałem się, że w Tomaszowie Lubelskim szukają plastyka do Domu Kultury. I tak się zaczęło. Przez kilka tygodni chodziłem jak głupi po tym Tomaszowie, bo z Krakowa wpaść do Tomaszowa... Nie chciało mi się wierzyć, że tak to może być. Ale były "czwartki"! Robiliśmy takie cykle "Święto dyszla". Polegało to na podsłuchiwaniu ludzi na jarmarku, na rysowaniu różnych scenek. To z jednej strony było fajne, a z drugiej smutne. I ten Tomaszów ... wychodziło się z kina w kartofle. Niedawno byłem w Tomaszowie. Tam za kinem, nie wiem czy to legenda czy to fakt, był taki dworek, zajazd. I tam ponoć nocował król Stefan Batory. Opowiadali mi ludzie, że tym dworkiem zainteresowała się redakcja radia z Lublina. Na belce tego dworku ponoć zachował się jakiś ślad czy tekst z XVI w. Tam mieszka jakaś rodzina. I pytają ... jak to było z tym Batorym? A chłop mówi: -Pytajcie baby, bo mnie tam w tym czasie w domu nie było! Dworek się wali, wpada w ziemię. W tym Tomaszowie to jakiś cyrk. Rynek ozdobili jakimiś kamyczkami i Petera postawili. I te hale. Te hale, to każdy pamiętał bardziej, niż zabytkowy kościół. Miały chińskie dachy, nawet fajne. Rozwalili je, bo chcieli mieć rondo. A poza tym, towarzysze twierdzili, że zrobili wspaniały budynek z knajpą na dole. To do dziś nie jest pomalowane, zawieszone jakimiś pierdołami. Co parę metrów światła, tiry, Ukraińcy... Wtedy, w 1965 r. jakoś w to wsiąkłem.
- Te prace z cyklu "Święto dyszla" były prezentowane?
Stanisław Pasieczny: - Tak. W Domu Kultury były takie wnęki, i stolarz według mojego pomysłu zrobił tam gabloty i tam te prace pokazywałem. Przypomniałem sobie, że obok była knajpa "Zorza" i wszędzie wisiały te propagandowe hasła. Kierownikiem był Drapała. Tam namalowałem taka scenę jak chłopi wyciągają kanapki z kieszeni i zamawiają kawę. Baty są oparte o blat, a pomiędzy socjalistycznymi hasłami wisi też plakat, o treści: "Rolniku, sprzedaj zboże, odwiedź "Zorzę", zalej pałę i pozdrów Drapałę". Drapała, jak się dowiedział ... chciał mnie podać do sądu. Ludziom się wierszyk podobał, ale zaczęli mu dokuczać. I się chłop zdenerwował...
- Co poza tym pan wówczas malował?
Stanisław Pasieczny: -Zaczęły mnie interesować walki partyzantów. Tak jak "klęczeliśmy" w Akademii przed Francuzami, francuskimi artystami, tak ... nie tylko u mnie ... nastąpił odwrót w kierunku Młodej Polski: do Matejki, do Malczewskiego. W każdym razie ... historia i patriotyzm, trochę inaczej podany. Dopytywałem ludzi, którzy walczyli pod Zaborecznem: czy było słońce, ile było śniegu? Patrzyli na mnie jak na wariata. Dotarło do mnie, że jak ktoś mógł zapamiętać będąc w strachu czy w walce ... czy było słoneczko i czy był śnieg. Potem dotarłem do książki, która napisał dr Peter, który się tym interesował i pomagał partyzantom. Książka zawierała relacje partyzantów i była długo ukrywana. Okazało się, że ten rękopis był w Warszawie. Wydano ją po śmierci Petera.
Malowałem tematy wojny, ale wszystko to zniszczyłem. Doszedłem do wniosku, że to nic już nie da... Pozostało kilka prac związanych z wojną, ale to dlatego, że brałem udział w ogólnopolskich wystawach: Lublin, Warszawa, Poznań, Radom. Jeszcze wtedy chciało mi się wysyłać prace, a później już nie, bo koszty wysyłki były tak duże i często przekraczały wartość prac.
-Jak rozumiem, wraz z powstaniem województwa znalazł się pan w Zamościu.
Stanisław Pasieczny: -Po powstaniu województwa zamojskiego, poszukiwano plastyka Miasta w Zamościu. Pamiętam mój wyjazd do Łucka z sekretarzami POP zakładów pracy. Podczas spotkania była prezentacja. Wstawał taki sekretarz i mówił: U nas w zakładzie pracuje 100 osób, w tym 86 należy do partii. Wszyscy bili brawo. Musiałem wstać i ja. W grupa plastyków jeden Wasiluk należał do partii, a reszta d...a blada. Zacząłem od tego ... kim jestem i co robię. Tak mówiłem i plątałem, że oni byli pewni, że jestem takim Canaletto, i że "maluję Zamość". Nie plastyk od dekoracji i głupich haseł, tylko jestem od malowania miasta.
- Potem zaczął pan tworzyć Galerie Współczesną.
Stanisław Pasieczny: -Potem z Bogusławem Bodesem zaczęliśmy zabiegać u prezydenta Cybulskiego o galerię. Chcieliśmy mieć swoje lokum, żeby od czasu do czasu się zebrać, ale przede wszystkim chodziło o oderwanie się od Lublina. Lublin gwizdał na nas. Taki lokal dostaliśmy na strychu. Więcej było belek niż tego pomieszczenia. Tę część BWA zaklepał ktoś z PKZ. Wszyscy się dziwili, bo trzy osoby na takim metrażu. Potem się zreflektowali i tak zaczęła się ta Galeria Współczesna. Ale ciągle było brak pieniędzy. Z Włodkiem Filipskim robiliśmy meble na wyposażenie i malowali ściany. Nawet trochę żałuję, bo trzeba się było zachowywać jak inna dyrektor. I miasto finansowało i urząd wojewódzki. Może trzeba było mieć chody w partii? I dobrze było, i chwalono. A my musieliśmy oszczędzać, kiedy już nie było na czym.
-Czy artysta powiedział już wszystko dziesiątkami swoich obrazów?
Stanisław Pasieczny: -Nie wiem, czy to co chcę powiedzieć jest komuś potrzebne. Samemu sobie? Choć w zasadzie najczęściej się robi dla samego siebie, żeby ulżyć w temacie, żeby zobaczyć czy to wyjdzie technicznie, wbrew zasadom.
-Starszy syn poszedł w ślady ojca.
Stanisław Pasieczny: -Tak, Jacek maluje, ciągle uczestniczy w wystawach i zrobił doktorat na ASP w Krakowie. Pracuje na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Doktoratu z gitary i kompozycji będzie bronił na dniach młodszy syn Marek w Londynie, jako jedyny tam Polak. Zrobił też dwa dyplomy w Glasgow. Ja miałem chęć do grania, ale wypadek spowodował niepełną sprawność dwóch palców. Miałem kiedyś ciągoty do stolarki. Siekierą robiłem zabawki dla dzieci.
- Co jest takiego w malarstwie, że artysta kontynuuje swoją drogę artystyczną, chociaż nie jest łatwo?
Stanisław Pasieczny: -To jest tak, jak z piciem wódki. Po jakimś czasie człowiek się wciąga. Bo artysta nie ma wewnętrznego spokoju. Np. w kościele szukam typa, żeby mu się poprzyglądać ... co on czuje w tej chwili. Myślę za niego, kombinuję po jego oczach i zachowaniu rąk. Wszędzie szuka się pomysłu ... czy zachodzi i czy wschodzi słońce, patrzy się na trawę, patrzy się na drzewa.
-Pewnie łatwiej by było być akwarelistą i malować Zamość, ale pan nie chce być tylko "Canaletto".
Stanisław Pasieczny: - Nie, bo wracając do polityki, to są sprawy, które mnie denerwują i reaguję... Ale jak się człowiek dobrze czuje fizycznie i duchowo - to chce się malować. To wystarczy, po co natchnienie... Zamość to piękny temat, a i inne się zauważy. Interesuje mnie portret i pejzaż. Teraz to się wezmę za konie. Razem z Jackiem jeżdżę na liczne rekonstrukcje bitew.
-Dziękuję za rozmowę.
Stanisław Pasieczny: -Dziękuję bardzo. autor / źródło: Teresa Madej, fot. Janusz Zimon dodano: 2015-10-04 przeczytano: 11177 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|