|
Zlikwidować przymus ubezpieczeńW sytuacji, gdy prezydent Republiki Czeskiej Wacław Klaus podpisał traktat lizboński, który w związku z tym już 1 grudnia wejdzie w życie, w sytuacji, gdy głośne w ostatnich tygodniach afery zmierzają wyraźnie w stronę zakończenia wesołym oberkiem, a notowania Platformy Obywatelskiej są tak samo wysokie, jak poprzednio - możemy zająć się dzisiaj innymi sprawami, a mianowicie - ubezpieczeniami emerytalnymi. Pretekstem zaś jest pomysł pana ministra finansów Jacka Rostowskiego, by Zakład Ubezpieczeń Społecznych nie przekazywał Otwartym Funduszom Emerytalnym ponad 7 procent zarobków tak zwanego ubezpieczonego, a jedynie 3 procent.
Tę zbawienną reformę pan minister Rostowski proponuje dlatego, że ZUS-owi nie wystarcza już pieniędzy na wypłacanie emerytur i rent. Mówił o tym publicznie już kilka lat temu profesor Robert Gwiazdowski, za co zresztą został zwolniony z funkcji prezesa Rady Nadzorczej ZUS. Dodajmy, że zupełnie niepotrzebnie, ponieważ i tak prawie nikt go nie słuchał. No a teraz bankructwo systemu emerytalnego, przed którym miała go uchronić wiekopomna reforma charyzmatycznego premiera Buzka, jest już faktem. Charyzmatyczny premier Buzek w tak zwanym międzyczasie czmychnął na luksusową posadę przewodniczącego parlamentu Europejskiego w Brukseli, więc nawet trudno będzie dostarczyć mu szklany nocnik, żeby zobaczył, co narobił - no a my będziemy musieli jakoś sobie radzić - między innymi również ze zbawiennymi pomysłami ministra Rostowskiego.
Ministru Rostowskiemu chodzi o to, że teraz jest tak: ZUS nie ma pieniędzy na wypłaty emerytur i rent, więc je pożycza wypuszczając obligacje. Te obligacje kupują między innymi Otwarte Fundusze Emerytalne, którym w tym celu ZUS wcześniej przekazuje 7,2 procenta naszych zarobków, ściąganych od nas wcześniej pod pozorem tak zwanej "składki" emerytalnej. Te obligacje ZUS musi potem od Otwartych Funduszy Emerytalnych wykupić i zapłacić dodatkowy procent. A wykupuje te obligacje i płaci procenty za pieniądze odebrane wcześniej ludziom pod pretekstem "składki" emerytalnej oraz podatków. Krótko mówiąc, następuje przelewanie pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej, a przy tym przelewaniu część pieniędzy gdzieś się gubi. Tak to się państwo ładnie bawią, a za to wszystko muszą zapłacić podatnicy, którym się mówi, że to dla ich dobra. Ciekawe, że spora część naprawdę w to wierzy i dlatego opowieści, jakoby Pan Bóg tylko dlatego nie zesłał na ziemię drugiego potopu, bo przekonał się o całkowitej bezskuteczności pierwszego, mają pewne uzasadnienie.
Wprawdzie teoria głosi, że pieniądze zgromadzone w Otwartych Funduszach Emerytalnych stanowią własność przyszłych emerytów, ale spokojnie możemy włożyć to między bajki. W 1997 roku zapytałem posłankę zwycięskiej AW"S", panią Ewę Tomaszewską, czyją własnością są te pieniądze. Kiedy odpowiedziała, ze własnością ubezpieczonych, bardzo się ucieszyłem i wyraziłem przypuszczenie, ze gdyby taki delikwent zażądał wypłacenia sobie tych pieniędzy na, dajmy na to, podróż dookoła świata, to Otwarty Fundusz wypłaci mu je bez mrugnięcia okiem. Pani Tomaszewska odpowiedziała, że nie, że o tym nie ma mowy. - Jakże to - zapytałem zdziwiony. - Nie wypłacą właścicielowi na jego żądanie? - Bo każdy by tak chciał! - ucięła pani Tomaszewska. Więc nie miejmy żadnych złudzeń, bo rząd traktuje te pieniądze jako swoje - podobnie zresztą, jak właściciele owych Otwartych Funduszów Emerytalnych, którzy ciągną z nich bez żadnego ryzyka sutą prowizję. Bez żadnego ryzyka, bo charyzmatyczny premier Buzek zadbał o to, by gwarantem wypłacalności Otwartych Funduszy był... budżet państwa, czyli - my wszyscy, jako podatnicy. Zawsze bowiem jest tak, że najlepsze interesy robi się na przychylaniu nieba ludziom ubogim.
Mówiąc nawiasem, sami jesteśmy sobie winni, bo wcale tak nie musiało być. W początkach lat 90-tych, kiedy światło nie było jeszcze oddzielone od ciemności, poseł Unii Polityki Realnej Janusz Korwin-Mikke proponował, żeby z 30 procent akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw państwowych utworzyć Fundusz Emerytalny, z którego finansowana byłaby część zobowiązań. Oczywiście został wyśmiany, jako "oszołom", bo kto to widział, żeby 30 procent akcji prywatyzowanych przedsiębiorstw przekazywać na Fundusz Emerytalny, kiedy przecież można je rozkraść i roztrwonić? Toteż żaden Fundusz nie powstał, no a teraz minister Rostowski kombinuje, jakby tu dodatkowo nas wszystkich wydrenować, bo zabrakło pieniędzy.
No dobrze - ale dlaczego właściwie zabrakło pieniędzy, skoro państwo dla naszego, ma się rozumieć, dobra, tak nas doi? Rzecz w tym, że system przymusowych ubezpieczeń emerytalnych przypomina węża zjadającego własny ogon.
Od niepamiętnych czasów rodzina, oprócz innych ważnych funkcji, pełniła również funkcję ekonomiczną. W rodzinie z pokolenia na pokolenie gromadzony był majątek i w rodzinie rodziły się dzieci, traktowane z punktu widzenia ekonomicznego jako inwestycja. Bowiem sytuacja ludzi starych zależała od tego, czy - po pierwsze - mieli dzieci, po drugie - czy te dzieci były przygotowane do życia w społeczeństwie i po trzecie - czy były wychowane w poczuciu odpowiedzialności. Dlatego dawniej ludzie starali się mieć dzieci i przywiązywali wagę do ich wychowania.
Przymusowe ubezpieczenia emerytalne rozerwały ten związek. Sytuacja ludzi starych, przynajmniej w wymiarze jednostkowym, przestała zależeć od posiadania, czy wychowania dzieci, bo wysokość emerytury zależy przecież od składki emerytalnej. Posiadanie dzieci i ich wychowanie przestało się opłacać. Jak zauważył laureat Nagrody Nobla z ekonomii w roku 1992 Gary Stanley Becker, ludzie zachowują się tak, jakby kalkulowali, nawet jeśli nie robią tego świadomie.
Niechęci do posiadania dzieci sprzyjała propaganda, a następnie - legalizacja aborcji. Wskutek spadku dzietności, społeczeństwa zaczęły się starzeć i po upływie 50 lat pojawiła się nadwyżka ludzi starych, pozbawionych oparcia w rodzinach. Ci ludzie liczą na świadczenia emerytalne, ale ponieważ młodych jest coraz mniej, to nie są oni w stanie podołać ciężarowi utrzymania rosnącej rzeszy starców-wampirów. W tym momencie, kiedy system emerytalny zaczyna się sypać, pojawia się propaganda eutanazji i próby jej legalizacji. Widać zatem wyraźnie, że aborcja i eutanazja, jako najbardziej ostentacyjne przejawy tak zwanej "cywilizacji śmierci", mają swoją przyczynę w postaci przymusowych ubezpieczeń emerytalnych. W tej sytuacji nie można krytykować skutków, wychwalając przyczynę. Walka z "cywilizacją śmierci" powinna rozpocząć się od usunięcia przyczyny, bo w przeciwnym razie może okazać się bezskuteczna.
Czy jednak w ogóle można zlikwidować przymusowe ubezpieczenia emerytalne? Jest to na szczęście możliwe nawet teraz, z tym, że sprawy zaszły tak daleko, iż nie ma już rozwiązań dobrych w tym sensie, że nikt na tym nie straci. Ale utrzymywanie przymusu ubezpieczeń emerytalnych będzie jeszcze gorsze, bo tracić będą na tym wszyscy, nie tylko ekonomicznie, ale również moralnie. Co zatem można zrobić?
Można zlikwidować przymus ubezpieczeń emerytalnych, a dla zapewnienia środków na wykonanie zobowiązań już zaciągniętych przez państwo, należałoby wprowadzić podatek celowy na emerytury i renty. W pierwszych latach jego wysokość nie różniłaby się od wysokości tak zwanej "składki" emerytalnej, ale w latach następnych podatek ten byłby coraz mniejszy, aż po upływie lat 40 mógłby zostać zupełnie zniesiony. Gdyby w początkach lat 90-tych utworzony został Fundusz Emerytalny, cała ta operacja przebiegłaby łatwiej i łagodniej, ale trudno. Wadą tego pomysłu jest to, że dwa pokolenia zostałyby obciążone tym podatkiem bez żadnego ekwiwalentu, zwłaszcza - pokolenie pierwsze. Ale zaniechanie tego będzie jeszcze gorsze, bo obciążeni zostaną wszyscy. A skoro minister Rostowski, w gorączkowym poszukiwaniu pieniędzy proponuje kosmetyczne zmiany, to czyż nie lepiej podjąć trud pozbycia się tego całego balastu? autor / źródło: Stanisław Michalkiewicz
dodano: 2009-11-07 przeczytano: 14699 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|