|
Wyspy Bożego NarodzeniaNa naszej ukochanej ziemi, jakby jako jeszcze jedno potwierdzenie sprzeczności i dualistycznej natury tak zwanej realnej rzeczywistości, istnieją dwie wyspy noszące aktualnie nazwę "Christmas Island" - Wyspy Bożego Narodzenia. Wcześniej odkryta dla świata białego człowieka, leży na Oceanie Indyjskim u wejścia do Cieśniny Sundajskiej i stanowi aktualnie terytorium zamorskie Australii. Liczy sobie sto trzydzieści pięć kilometrów kwadratowych i mieszka na niej ponad dwa tysiące ludzi, w większości Chińczyków. Biały człowiek wyłuskał ją dla siebie spośród innych oceanicznych pereł, żyjących dla nas egzotycznym i nieznanym życiem, w roku 1615, a w roku 1643 biały człowiek ją nazwał. Jaką posiadała wcześniejszą nazwę, nie udało mi się na razie ustalić. Mam nadzieję, że jest to tylko kwestia czasu i znalezienia odpowiednich, prawdopodobnie chińskich lub malajskich, źródeł. Jak inne z wysp tamtego rejonu, jest prawdopodobnie częścią większego kontynentu, który uległ zagładzie w jednej z globalnych ziemskich katastrof, może mitycznej Lemurii. W roku 1888 zaanektowali ją Brytyjczycy, gdy odkryto tam złoża fosforytów, które wydobywano do roku 1987. Podczas drugiej wojny światowej okupowana była przez Japończyków.
Druga "Christmas Island" odkryta została przez Europejczyków w roku 1777 i leży na Oceanie Spokojnym. Możliwe, że jak większość rozproszonych tam wysp, stanowi część zaginionego bardzo dawno temu wielkiego kontynentu o nazwie Mu. Jest największą wyspą koralową. Nosi miejscową nazwę "Kiritimati" i wchodzi w skład państwa Kiribati. Ma powierzchnię 388 kilometrów kwadratowych i mieszka na niej ponad dwa i pół tysiąca mieszkańców. Jest na niej duża plantacja palmy kokosowej. Przez wyspę, w pewnym okresie swego rozwoju, wędrują wielomilionowe stada czerwonych krabów, stanowiące wielką przyrodniczą i turystyczną atrakcję oraz przedmiot wielu interesujących badań dla naukowców.
W dzieciństwie nic nie wiedziałem o tamtych wyspach. Dla mnie Wyspą Bożego Narodzenia stawał się wtedy każdego roku rodzinny dom. W dniu Wigilii na wiele dni przenosiliśmy się wszyscy na tę pełną cudów wyspę. Wcześniej, na kilka dni przed tym niezwykłym dniem, a zwłaszcza przed jego wieczorną kulminacją, czuliśmy już jej obecność w pobliżu, podobnie jak żeglarze pośród pustki i grozy oceanu, wyczuwają w pewnej chwili obecność pobliskiego lądu.
Nasz dom i podwórze oraz budynki gospodarcze i przeznaczone dla zwierząt, na naszych oczach od drugiej połowy grudnia powoli zamieniały się w Wyspę Bożego Narodzenia i w pewnej chwili przestawały być tym, czym były na co dzień - miejscem trudu i trosk, bezsilnych czasem starań, wśród obaw i cierpień. Wszystko wokół nas przechodziło jakby cudowną metamorfozę i nawet na jakiś czas jakby znikały z naszego domu zmartwienia i choroby. Dom, podwórze, ogród, łączka łagodnie opadająca od strony stajni i stodoły w kierunku stawu, a nawet obora, świniarnia i stajnia, stawały się zakątkami wyspy radości i święta, z powodu tak upragnionego Bożego Narodzenia. Po okresie panowania coraz krótszych i w końcu najkrótszych dni czasu Adwentu, zdominowanych przez ciemne moce, gdy ludzie zdawali się być umęczeni i zrezygnowani do ostatecznych granic, chwilami jakby już na zawsze przegrani, wreszcie pośród nocy, cierpień i niemocy, rodził się dobry Bóg i to w jakiej postaci! On, najpotężniejszy mocarz i włodarz całego świata, rodził się jako bezbronne ludzkie niemowlę. On, który mógłby mieć skarby całego świata, rodził się w żłobie biednej stajenki, nie pośród hałaśliwego, pysznego dworu pełnego sług, lecz pośród milczących zwierzątek. Nasza stajnia stawała się miejscem Jego narodzin, nasz dom miejscem oddanym dla Jego czci i chwały. Pośród naszej zgrzebnej codzienności pełnej szarości, wśród naszego trudu i trosk, stawał się jeden z największych cudów.
Cudowność triumfalnie wkraczała między nas, prostych ludzi. Niebo dawało nam, w sposób oczywisty i wzruszający, znać o sobie na ziemi. Dzień przestawał wreszcie ustępować nocy, zaczynał odrabiać poniesione dotąd straty, stając się każdej doby coraz dłuższym, a świat coraz jaśniejszym.
Bajka stawała się prawdą, sprawdzała się odwieczna przepowiednia, marzenia o szczęściu się spełniały. Nasza codzienność zdawała się niemal namacalnie być na zawsze zanurzona w wieczności, nasze życie zdawało się być od chwili, gdy to zrozumieliśmy, jej skrawkiem , okruchem, ale jakie to wzniosłe uczucie, być choćby najmniejszą cząstką Tajemnicy Wieczności. Nad światem zdawała się rozbrzmiewać upajająca wszystko wokół jakimś czarem niezwykłym, uroczystą zadumą, kolęda Cicha noc, święta noc - pokój ludziom i światu. Zazwyczaj w przeddzień wigilii mój nos czuł, przeniknięty mrozem i tajemnicą lasu, zapach świeżych igieł choinki, ale myślałem, że mi się tylko tak wydaje, iż cudowne drzewko jest już tak blisko. Myślałem, że to z odległego lasu, aż pod dom dociera ten zapach, gdyż sprawia to siła mojego pragnienia. Nie wiedziałem, ze choinka była już ścięta przez ojca i dobrze schowana gdzieś w którymś z licznych zakamarków wielkiego domu - w chłodnej piwnicy, do której zejście prowadziło z kuchni, na pełnym starych tajemnic strychu albo w uroczo zagraconej, przestronnej sieni. W mojej wyobraźni, zapach choinki wybranej specjalnie dla mnie pośród głębokich ciemności wielkiego lasu Dalekiej Północy, przybliżał się w miarę tego, jak na dzwoniących saniach zmierzał ku nam wędrujący w stronę Wieldządza, Święty Mikołaj. Gdy pierwsza gwiazda na niebie oznajmiała spełnienie się cudu, zamieniałem się cały w pełne napięcia oczekiwanie, aby stać się jego świadkiem. Nagle słychać było rozlegający się głos dzwonka już całkiem blisko, najpierw w korytarzu, potem w kuchni i po chwili Święty Mikołaj, hojny obieżyświat z dalekiej i pełnej tajemnic, mroźnej krainy Wikingów, z choinką w ręku pojawiał się w ciepłym pokoju, gdzie czekałem przy stole nakrytym białym obrusem, pod którym była odrobina siana, wnosząc z sobą zapach śniegu, wiatru i sosnowych igieł. Gdzieś niedaleko od domu zatrzymywały się jego sanie wyładowane prezentami dla dzieci z całej okolicy, znacznie większe od fury, latem utkanej snopkami zboża.
Wielkie sanie zaprzężone były w wytrwałe i szybkie renifery, podobne do naszych jeleni. Widziałem je poprzez szyby pokryte mroźnymi malowidłami pełnymi fantazyjnych liści i kwiatów. Dostrzegałem, jak w powietrzu unoszą się niczym mgiełka kłębki pary z nozdrzy ciągnących sanie zwierząt, których zazwyczaj było przynajmniej sześć, a może było ich więcej, tylko ja do tylu umiałem wtedy zliczyć. Czerwony barszcz, fasola, grzyby, ryba, chleb, mak, cebula, kapusta, groch, olej, miód, sól i pieprz nigdy nie smakowały tak prawdziwie i nie objawiały całej pełni swojej służącej życiu natury, jak podczas wigilijnej kolacji. Kiedyś zapytałem Mikołaja, czy nie mógłby zabrać mnie z sobą, gdy po rozwiezieniu prezentów, będzie wracał pustymi saniami. Bardzo chciałem zobaczyć kraje pływających wysp lodowych, unoszących białe niedźwiedzie, Skandynawię, której kształt na mapie przypominał łagodnego niedźwiadka, a stamtąd chciałbym popłynąć na Islandię i Grenlandię, krainy, o których opowiadał mi na krótko przed swoją śmiercią dziadek Ado, który był przez jakiś czas żołnierzem i marynarzem cara Rosji.
- Zobaczyłbym tamte światy i za rok, na następne Boże Narodzenie bym do was, razem ze Świętym Mikołajem, wrócił - mówiłem do rodziców z rozpaloną twarzą i nadzieją w głosie. - A kto pomoże ojcu w polu? A przecież niedługo musisz pójść do szkoły! - Ale dziadek Ado był tam, więc dlaczego ja nie mogę? Dziadek mi obiecał, że kiedyś mnie tam zabierze! - Musisz poczekać do czasu, gdy będziesz dorosły. Może kiedyś zobaczysz te wszystkie kraje, ale jeszcze nie teraz, jesteś na to za mały, masz na to przed sobą jeszcze całe życie.
Teraz zaś, po wielu latach od tamtych dziecinnych wypraw, mam wrażenie, że czeka mnie za jakiś, bliżej nieokreślony czas, podróż na Księżyc, chociaż nie do końca jest jasne, że będzie to Księżyc, może chodzi o jakąś planetę, na przykład Marsa albo Saturna. Jednak nie można też wykluczyć, że będzie to podróż w inny układ gwiezdny, lub nawet czeka mnie kiedyś wiele międzyplanetarnych podróży. Nie do końca uświadamiam sobie, czy jest to wyprawa z mojej strony dobrowolna, czy też może wymuszona jakimiś, nie do końca może jasnymi okolicznościami mojego obecnego i przeszłego życia. Przygotowuję się do niej od dłuższego czasu, w zasadzie tylko psychicznie, czy raczej duchowo. Nie przypominam sobie, abym jak inni kosmonauci, ćwiczył na jakiejś aparaturze w warunkach symulujących czekające mnie okoliczności i naturalne uwarunkowania tej wyprawy, chociaż niejeden z moich snów zdaje się przypominać szybowanie poprzez wieczne przestworza kosmosu. Od dobrych paru lat jestem prawie gotowy do startu, chociaż z drugiej strony uświadamiam sobie, że nigdy nie powinienem być spokojny o stan swojej gotowości. Może nawet przyjdzie chwila, że w najbardziej nieodpowiednim momencie poczuję nieodpartą ochotę, aby wycofać się z wędrówki w nieznane. Mam jednak nadzieję, że przeważy wtedy moja ciekawość i z odwagą rzucę się w nową przygodę. To będzie przecież jedyna szansa przeżycia czegoś, czego dotąd nie doświadczyłem, a może jednak doświadczyłem, na przykład w snach, albo w innych swoich licznych wcieleniach? Na razie nie czuję lęku ani jakiegoś przymusu. Ta nowa podróż, to niemal mój własny wybór. Jestem spokojny i na zimno analizuje sytuację. Czekam na moment wezwania na pokład i ostatecznego odliczania przed startem w nieznane.autor / źródło: Alf Soczyński dodano: 2009-12-24 przeczytano: 17482 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|