|
Stefan Darda: lubię czasem puścić do czytelnika okoRozmowa ze Stefanem Dardą - autorem powieści grozy, których akcja rozgrywa się na Roztoczu (cykl "Czarny Wygon") oraz w okolicy Polesia Lubelskiego ("Dom na wyrębach"):
Robert Marchwiany: - Panie Stefanie, dlaczego na "Bisy"* trzeba było czekać tak długo?
Stefan Darda: - Sytuacja autora zawsze jest trudna, kiedy wydaje się, że kolejna książka powinna wyjść w podobnym odstępie czasowym, jak poprzednia, a jednak czas zaczyna się przedłużać. Musi on sobie zadać pytanie czy ważniejszy jest czas wydania książki, czy jej kształt zgodny z zamierzeniem pisarza.
- Rozumiem, że wydawnictwo nie naciskało?
- Nie i myślę, że to jest dobry zwyczaj. Na pewno jednak duża była presja wewnętrzna. Niemniej mam przekonanie, że lepiej wydać książkę o rok za późno niż o dzień za wcześnie. Obecny czas publikacji jest wynikiem właśnie takiego podejścia.
- Kiedy "Bisy" osiągnęły ostateczny kształt?
- Ostatnią kropkę postawiłem w nich 25 października. Potem trwały jeszcze prace redakcyjne. Wcześniej podsyłałem duże partie tekstów i dopiero ostatnio pracowałem nad zakończeniem.
- Jak bardzo zatem efekt finalny różni się od pierwotnego pomysłu?
- Jeszcze przed rozpoczęciem pisania ustalam swego rodzaju ramy, czyli wiem jak mniej więcej książka będzie wyglądała pod względem fabuły. Natomiast dopiero w trakcie tworzenia wiem co zostanie do tych fundamentów nadbudowane. Innymi słowy wiem dokąd chcę dojść, ale nie do końca wiem, jakimi drogami moi bohaterowie doprowadzą mnie do tego punktu.
- Ram zatem Pan nie zmienia?
- Oczywiście czasem się to zdarza. Bardziej czuję się pierwszym czytelnikiem niż autorem, bo czasami moi bohaterowie mnie zaskakują i zachowują się w sposób dość niekonwencjonalny. Dzięki temu nie nudzę się przy pisaniu. Niektórzy pisarze najpierw robią sobie konspekt i potem ściśle się go trzymają. U mnie jest inaczej i bardzo to sobie cenię.
- Nie przypadkiem o to pytam, gdyż "Bisy" są trzecią częścią cyklu "Czarny Wygon", choć pierwotnie w ogóle miało jej już nie być, prawda?
- Tak. Kończąc prace nad "Starzyzną" sądziłem, że takie zawieszenie akcji na koniec będzie atrakcyjne, bo każdy będzie mógł sobie dopowiedzieć dalszy ciąg na swój sposób. Ale czytelnicy zaczęli się trochę buntować, a i ja zacząłem trochę tęsknić za Roztoczem i za jego klimatami. Dlatego stwierdziłem, że warto jeszcze raz wybrać się na Czarny Wygon.
- Uściślijmy: wybrał Pan celowo takie zakończenie "Starzyzny", bo ona naprawdę miała być ostatnią częścią cyklu i efekt zawieszenia wcale nie miał sugerować, że nastąpi dalszy ciąg?
- Nie, byłem przekonany, że to już koniec opowieści.
- Ale większość czytelników odebrała to dokładnie odwrotnie... Panie Stefanie, na "Bisach" cykl też się nie skończy, prawda?
- Nie, to przedostatnia część, ale piątej już na pewno nie będzie.
- Część czwarta już powstaje?
- Powstaje.
- Zmieniając temat: czy można powiedzieć, że jest Pan sztandarowym autorem Videografu?
- Nie mnie to oceniać. Z tym wydawnictwem mi się bardzo dobrze współpracuje.
- Przypomnijmy może, jak to się zaczęło.
- Po napisaniu "Domu na wyrębach" wysłałem tekst do kilkunastu wydawnictw. Niektóre z nich nie odpowiedziały mi do dzisiaj, a niektóre odpisały, że dziękują, ale nie są zainteresowane. Natomiast Videograf zareagował nie dość, że szybko, to jeszcze pozytywnie. Od tamtej pory wydałem tam - włącznie z "Bisami" - już cztery książki i myślę, że to współpraca korzystna dla obu stron. Nie chciałbym szachować wielkimi określeniami, jak choćby właśnie "sztandarowy autor". Mam po prostu nadzieję, że jestem autorem, z którego wydawnictwo jest zadowolone.
- Jest Pan zadowolony z obecnej kondycji polskiej powieści grozy?
- Myślę, że tak. Mamy szerokie spektrum zarówno autorów, jak i poruszanej tematyki. Każdy znajdzie tu coś dla siebie. Mamy zatem pozycje a la Masterton, czyli dosyć krwawe, ale także bardziej ambitne, jak powieści Łukasza Orbitowskiego, a także moje, będące grozą dość zawoalowaną. Wydaje mi się więc, że jest nieźle.
- Powieść grozy zyskuje w Polsce coraz większe grono czytelników. Czy na świecie są podobne trendy?
- Jak najbardziej. Dosyć dużym powodzeniem cieszy się zarówno mocna powieść koncepcyjna, jak i powieść grozy. Przykładem sztandarowym jest Stephen King, jeden z najbardziej poczytnych autorów świata, określany mistrzem horroru, acz zwłaszcza w ostatnich jego powieściach tego horroru za dużo nie ma.
- A czy Pana zdaniem poniekąd można powiązać popularność powieści grozy z sukcesem w Polsce kryminałów skandynawskich? Klimat mają chwilami podobny.
- Nie wiem jak jest z popularnością kryminału skandynawskiego w innych państwach Europy, ale wiem, że Polacy generalnie mają taką tendencję, że lubią sobie znaleźć coś, co ich w jakiś sposób frapuje i pociąga. Kiedyś przykładem na to była popularność Williama Whartona, który w Polsce był noszony na rękach, a w innych krajach był mało popularny. Teraz popularne są kryminały skandynawskie i właściwie wystarczy, żeby nazwisko autora zabrzmiało skandynawsko, a popularna staje się jego książka (śmiech).
- Panu podobają się kryminały skandynawskie?
- Szczerze mówiąc niespecjalnie czytam literaturę sensacyjną.
- Jak na razie akcje wszystkich swoich książek umiejscawia Pan w województwie lubelskim. Będą inne lokalizacje?
- Będą. Dość zaawansowane prace koncepcyjne trwają nad książką, której akcja rozgrywa się w Przemyślu, gdzie obecnie mieszkam. Mam też pomysł na książkę, którą zlokalizuję po drugiej stronie Polski, czyli w województwie dolnośląskim. Byłem tam w lutym na cyklu spotkań autorskich i jedna z tamtejszych urokliwych miejscowości dość mocno mnie zainspirowała do tworzenia.
- Dwa lata temu, na jednym z poprzednich spotkań autorskich w Zamościu, zapowiadał Pan też kontynuację "Domu na wyrębach"...
- Słowo "kontynuacja" jest dość nieprecyzyjne, biorąc pod uwagę finał tej książki. Lepiej to nazwać powieścią nawiązującą do "Domu na wyrębach" niektórymi wątkami i bohaterami. I tak właśnie zamierzam do tego tematu podejść.
- Porozmawiajmy teraz o Pańskich spotkaniach autorskich, odbywanych praktycznie w całej Polsce. Czy odbiór Pana książek poza Lubelszczyzną jest inny niż tutaj? Czytelnicy zwracają tam uwagę na inne kwestie?
- Na pewno tutaj czytelnicy cieszą się, że akcja jest zlokalizowana "za płotem". Ale sam odbiór fabuły, jej atrakcyjność i kreacje bohaterów, są podobne we wszystkich miejscach, które dotąd odwiedziłem.
- Czy może Pan powiedzieć, że swoimi dziełami wypromował nasz region?
- Trudno mi to jednoznacznie określić, ale mam nadzieję, że tak właśnie jest. Dowiaduję się zresztą, że wielu czytelników zachęconych "Domem na wyrębach", jak i "Czarnym Wygonem", przyjeżdża na Polesie, a szczególnie na Roztocze. Lubią tu wpaść, pochodzić ścieżkami, którymi podążał Witold Uchman i poodnajdywać te miejsca, w których przebywał. Poza tym konwent tomaszowski, który się odbywał w połowie sierpnia zorganizował już po raz drugi wyprawę do Słonecznej Doliny. Wybrało się na nią około 50 osób, z czego wielu przybyłych z bardzo daleka, jak choćby z Gdańska. Odbieram też prywatne maile od czytelników, w których piszą, że modyfikują swoje plany wakacyjne, aby przyjechać na Roztocze zamiast na przykład na Mazury.
- Czy tym samym tworząc kolejne książki większą uwagę przykłada Pan do dbałości o szczegóły, by odpowiadały rzeczywistości?
- Od początku przykładam się do tego tak samo mocno. Kiedyś specjalnie przyjechałem z Przemyśla do Krasnobrodu, by zobaczyć jak wygląda tamtejszy dom pomocy społecznej, bo było mi to potrzebne do "Słonecznej Doliny". Wydaje mi się, że przez wierne opisanie wątków geograficzno-topograficznych i powiązanie ich z nadprzyrodzonymi, te drugie zyskują na wiarygodności.
- Spotyka się Pan z propozycjami konkretnych innych miejsc na akcje swych kolejnych powieści?
- Tak i to nie tylko jeśli chodzi o miejsca, ale również konkretne wątki fabularne.
- Ma Pan ciągoty, by w swoich książkach przedstawiać nie tylko historie i miejsca jako takie, ale również odnosić do konkretnych sytuacji, które targają społeczeństwem, by wystąpić jako swego rodzaju mentor?
- Nie mam takich ciągot i w ogóle staram się być jak najdalej od polityki. Choć czasami zdarza się, że nie wytrzymuję i czasami coś tam wspomnę. Na przykład w "Domu na wyrębach" wspominałem o wyborach prezydenckich, a w "Bisach" wspominam historię z panem Oleksym, który się bardzo mocno otworzył przy czymś mocniejszym przed Aleksandrem Gudzowatym. Lubię zatem czasem puścić do czytelnika oko i mam nadzieję, że to się podoba i nikt nie ma do mnie o to pretensji.
- Czym się zajmuje Stefan Darda w ramach odprężenia od pisania powieści grozy?
- Staram się wyjeżdżać w miejsca, które nie są groźne, gdzie będę się czuł dobrze i gdzie nie będę się zastanawiał jaki wątek można byłoby tu umieścić w kolejnej książce.
- Oj, chyba ciężko takie znaleźć...
- To prawda, ale warto próbować. Poza tym dużo czytam, ostatnio właśnie zwłaszcza powieści grozy - ze względów zawodowych, by orientować się co w trawie piszczy.
- Ale nie ma Pan pokus na czytanie literatury bardzo lekkiej?
- Nie. Kiedy się pisze, ma się o połowę czasu na czytanie mniej, dlatego trzeba umiejętnie dozować pozycje do lektury.
- Dużo czasu w tygodniu zajmuje Panu pisanie?
- Różnie to bywa. Kiedyś miałem nawyk pisania codziennie określonej partii tekstów. Byłoby to dla mnie świetne, ale jak do tej pory nie udało mi się być tak zdyscyplinowanym. Na pewno jednak będę nad tym pracował i pisał 4-5 godzin dziennie.
- Czyli będzie Pan wydawał więcej książek w ciągu roku?
- Jeżeliby mi się udało spełnić te zamierzenia, to zapewne tak. Trudno jednak powiedzieć czy to wyjdzie. Na pewno jednak będę się starał.
* Rozmowę przeprowadzono 23 listopada przy okazji premiery "Bisów" w Księgarni im. Leśmiana w Zamościu.autor / źródło: Robert Marchwiany dodano: 2012-11-29 przeczytano: 5524 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|