|
Duch MorandaByło to przed północą, niecały rok temu w czasie wakacji, wracałam ze spektaklu Zamojskiego Lata Teatralnego przez Rynek. Nocne kawiarenki już nieco przycichły, ziewały zmęczone kelnerki oparte o przystojnych kelnerów, zasypiali turyści odurzeni oparami nocnego piwa a w górze nad wieżą ratusza, świecił w pełni ogromny księżyc.
Tik tak, tik tak, cicho z oddali jakby z góry dobiegał głos zegara. Tik tak, tik tak, oglądam się za siebie. Czyżby to zegar ratuszowy? Jak mieszkam tu kilkanaście lat, nigdy tego nie słyszałam, zegar zawsze był "bezgłośny". Obejrzałam się jeszcze raz, tak to zegar z ratusza wystukiwał głośno rytm wskazówek dobiegających do północy. Równo o dwunastej coś metalicznie stuknęło, jakby upadło a potem zaświeciło nad wieżą i poleciało nad gmach akademii. W tym momencie wszystko ucichło a z kierunku dziedzińca akademii zaczął dobiegać cichy, choć wyraźny głos wiwatującej młodzieży, która co jakiś czas gromkimi brawami przerywała jakieś włosko polskie przemówienia.
Wsłuchałam się w słowa, omawiano jakieś plany, przedsięwzięcia. Tak, to o Zamościu. Podeszłam bliżej, nic nie widać, gdzie ten gwar? Wszędzie ciemno, a głos jakby się oddalał. Pobiegłam za głosem, stanęłam przy katedrze. Małe brzęczące światełko frunęło nad kościołem oświetlając łuną wieżę smukłej dzwonnicy, a potem przez zamknięte okno zniknęło we wnętrzu dawnej kolegiaty. Znowu wszystko ucichło, ale nagle jaśniej zrobiło się przy pomniku wielkiego Hetmana. Jakieś niebieskawe światło, jakby z ziemi wydarte, oświetliło wyraźnie jego twarz. Była jak żywa, patrzyła za biegnącym światłem, które oświetlając po drodze drzewa, rozjaśniło pałac. Patrzyłam zdumiona. W miarę oświetlania pałac stawał się jakiś inny, jakby z innej epoki, mansardowy dach, zewnętrzne schody, piękne detale, gzymsy. Jak pięknie wyglądał ten zmieniony pałac w parkowej zieleni krzewów i kwiatów. W pełnej okazałości bez zniszczeń. Za chwilę zajaśniał arsenał a potem odnowiona wikarówka. Światło przemieszczało się dalej, pokazując odmienione pięknie kamienice strojne w attyki, fryzy, przypory. Przez chwilę w pełnej okazałości widziałam wszystkie mury forteczne: kurtyny,
bramy, bastiony, raweliny, jak też napełnioną wodą fosę. Trwało to może parę minut. Moim oczom przedstawiła się, o swoistej ornamentacji, przepiękna fasada kolegiaty, która kiedyś
była wzorem prawie dla wszystkich obiektów sakralnych regionu. Światło przechodząc dalej na chwilę odnowiło pobliskie podwórka oraz większość przyrynkowych kamienic.
Wędrowałam za światłem patrząc wkoło j nagle stanęłam jak wryta. Na Rynku Wodnym, pod drzewem pobliskiego kasztanowca stał wysoki, przystojny, elegancki mężczyzna w pięknym ciemnym żupanie. Miał śniadą twarz, ciemne oczy, w ręku laseczkę. Lampy parkowe z ulicy oświetlały go wyraźnie. Nie była to polska uroda. Przez chwilę trochę się wystraszyłam. Cóż to za przebieraniec o tej porze, może jeden z aktorów Zamojskiego Lata? Zrobiłam krok naprzód, on też. Cofnęłam się niepewnie, i on się cofnął a raczej zniknął na chwilę. Podeszłam znowu. Postać wyłoniła się na nowo. Uciekać? Trochę się bałam. Jestem blisko domu, najwyżej będę krzyczeć, pomyślałam. Poza tym wszędzie tu jest pełno ukrytych kamer, tzw. monitoring i nic złego nie może mi się stać.
Zabłądził Pan? Zapytałam. A może Pan czegoś szuka? Zapytałam nieco ze strachem.
Nieznajomy okazał się miły i rozmowny.
Tak, zgubiłem tutaj cząstkę serca, zostawiłem ją w tym mieście przeszło 400 lat temu a potem odchodząc, zapomniałem zabrać. Bez tej brakującej cząstki, nie mogę zaznać spokoju. Mam dwa wyjścia, albo znaleźć brakującą część albo zostawić tu całe swoje serce
Nie mam innego wyjścia. Serce musi być w całości. Brakującą cząstkę trudno znaleźć, a na to by zostawić tutaj całe, jest jeden warunek: ludzie mieszkający tutaj muszą pokochać to miasto tak, jak ja. Inaczej moje serce w tym miejscu nie zostanie. To bardzo przykre, ale jak do tej pory, większość mieszkańców nawet nie wie, kim ja jestem a co dopiero miłość do... miasta.
Czekam aż ktoś sobie o mnie przypomni i zlituje się nad biednym duchem. Przychodzę tutaj raz na 7 lat, w pełni księżyca około północy na maksymalnie pół
godziny. Chociaż czasami dostaję pozwolenie na wyjątki, by być tu częściej, ale tylko wtedy, gdy ktoś z mieszkańców wspomni mnie życzliwie.
To tak krótki czas, dlatego gdy już tu przybędę, by tu trochę dłużej przebywać, wskakuję na ratuszową wieżę, blokuję wskazówki zegara metalicznymi dźwiękami a potem szybko, by nie tracić cennego czasu, wyruszam poszukując swojej zguby. Na promyku księżycowego światła odwiedzam dawne dobrze znane mi budynki, drogie zakątki. Oświetlam je i odwiedzam nawet najciemniejsze piwnice. Szczególnie upodobałem sobie te z włoskimi nazwami, bo o tym nawet nie wiecie, ale to ja podpowiedziałem właścicielom te nazwy: Padwa, Bohema, Werona... Lubię też inne, te gdzie śpiewają i wystawiają sztuki. Byłem wielkim miłośnikiem teatru. W 1578r. na weselu Jana Zamoyskiego z Krystyną Radziwiłłówną, wykonałem projekt dekoracji dramatu Jana Kochanowskiego "Odprawy posłów greckich". To było przeżycie, były to, na owe czasy, początki polskiego nowożytnego teatru. Ach, co to był za ślub a jakie wesele!
Kocham sztukę, podpowiadam też czasami waszym artystom, architektom jak przywracać świetność zabytkom, np. odnawiać elewacje, przywracać attyki, odbudowywać brakujące elementy. Szepcę w uszy poetom. Niestety nie wszyscy mnie słuchają i rozumieją. Do tego potrzeba ciszy, pokory, o którą dzisiaj tak trudno. Pomagam też panującym władzom i historykom poznawać prawdziwą historię miasta. Pojawiam się im we śnie lub podsuwam myśli.
Byłem z wami, gdy gościliście największego ze Słowian, Papieża Jana Pawła II. Cieszyłem się, że posłuchano mojej podpowiedzi, by ugościć go na symbolu ratuszowych schodów, w renesansowej scenerii fragmentów miasta. To symbol gościnności miasta, skarbca wielowiekowej wiary i kultury, jak również podkreślenie wielkości Osoby, którą gościliście. Ukryłem się wtedy dyskretnie w promieniach światła, które świeciło na ołtarzu papieskim, choć wokół padał ulewny deszcz. To było wielkie wydarzenie.
Nie wszystko jednak jest takie różowe, nie wszystkim pomagam. Nie lubię chuliganów, cwaniaków, obiboków, przestępców. Z reguły chowam się przed tymi złośnikami, którzy nie cenią, nie rozumieją w życiu roli sztuki i kultury. Moje rozdarte serce boli mnie wtedy szczególnie, ze zwielokrotnioną mocą. Czasami niektórzy nicponie tak mnie zezłoszczą, że staję się podłym, złym duchem. Nawet tym razem parę osób wystraszyłem. Straszę wtedy okrutnie, gaszę światła, sypię piaskiem, kamieniami, dzwonię łańcuchami, udaję inne straszne osoby, przybieram postać złego ducha.
Nie jestem jednak z tego powodu szczęśliwy. Moje działania na ziemi były zawsze podejmowane tylko dla piękna i dobra człowieka i źle się czuję w roli demona. Kiedy ja działałem w tym mieście, Zamość był jednym z najlepszych, najpiękniejszych dzieł renesansowej urbanistyki europejskiej. Tworząc plany, wzorowałem się na naj1epszych koncepcjach teoretyków włoskich. Nieustannie się dokształcałem. Pracowałem nieraz bez odpoczynku całe lata, do dziś moja kochana żona Kasia nie może mi zapomnieć, że sama często musiała opiekować się naszą sześcioosobową, rozbrykaną gromadką dzieciaków. Na szczęście nie wyrośli na złych ludzi, jeden mój syn, Gabriel, był nawet wójtem i zamojskim sędzią. Zdolna moja bestyjka, ciężko pracując uzyskał nawet doktorat w Padwie i wykładał na słynnej Akademii Zamojskiej matematykę. Była to wtedy trzecia uczelnia w Polsce.
W moim życiu zawsze na pierwszym miejscu był człowiek. Nawet plan Zamościa stworzyłem na wzór człowieka. Głową był pałac ordynata, płucami kolegiata i akademia, sercem tego człowieka był ratusz, a kręgosłupem ulica Grodzka. Ostatnio zastanawiam się mocno, dlaczego mój Hetman wielki, zjechał trochę na bok z osi tego kręgosłupa.
Za moich czasów miasto było piękne, przyjazne no i bezpieczne, nie do zdobycia, otoczone murem, nowoczesnymi umocnieniami z trzema bramami. Wszystko analizowałem by nikt go nie zdobył.
Przeliczyli się atakując miasto, liczne obce wojska. W 1648 r. Kozacy pod wodzą Bogdana Chmielnickiego, w 1656 r. Szwedzi Karola Gustawa. Nie udały się ataki wojsk saskich i rosyjskich. Moje dzieła obronne spełniały doskonale swoje zadania. Byłem dumny ze swych dzieł i choć wtedy nie było mnie już wśród żywych, na cześć zwycięstw, wypijałem sobie w zaciszu świetlistego szampana.
Nie wszystko jednak było tak, jak chciałem.
Przeżyłem to bardzo i do dziś cierpię, gdy te same dobre dzieła, zostały użyte przez oprawców do więzienia niewinnych ludzi, w czasach Królestwa Polskiego a potem w okresie okrutnego hitleryzmu. Wtedy nawet nie przychodziłem na ziemię, tak bardzo cierpiałem.
A jak się żyło wtedy, za waszych czasów zwykłym ludziom? Odważyłam się zapytać.
Ludziom, ależ bardzo dobrze. Pamiętam byłem wtedy burmistrzem. Powołany aktem lokacyjnym przez Króla Polski Stefana Batorego, Zamość, był jednym z wzorów dobrego współżycia ludzi wielu kultur. Oprócz katolików, którzy tu mieszkali, Jan Zamoyski zachęcił różnymi licznymi przywilejami do zamieszkania również inne narody. Osiedlali się tu Ormianie, Żydzi, Grecy, Niemcy, Włosi, Szkoci, Budowali tu nawet swoje świątynie. Po 10 latach istnienia miasta, było w Zamościu aż 217 domów. Ludzie różnych wyznań, poznawali się, bawili i chociaż nieraz też się kłócili i spierali w sprawach codziennych, bywały przyjaźnie jak też mieszane małżeństwa. Sam poznałem tutaj moją piękną Kasię. Do dziś w pamięci noszę jej piękne niebieskie mądre oczy i pełną czaru osobowość.
Ta mała osóbka z dobrym sercem, zdobyła mnie na całe ziemskie życie. Chodziłem jak pijany ze szczęścia, kiedy powiedziała "tak". Jak nigdy nie przestawałem pracować, tak dla niej robiłem wyjątki. Bywało, że nieraz dla niej całkowicie zapominałem o pracy i innym towarzystwie. Była moją jedyną miłością, moim aniołem, przyjacielem do końca ziemskich dni. Lubiłem też jeść jej polskie przysmaki, choć w świecie królowały inne mody, nieraz nawet suto zakrapiane.
Bardzo bym chciał już odpocząć u boku mej Kasi i znaleźć brakującą cząstkę zagubionego tutaj serca, lub zostawić całe. Tam gdzie przebywam, za dar całkowitego serca dla ludzi, dają drugie, nieograniczone, które już nie tęskni, niczego nie potrzebuje, bo wszystko posiada. Mógłbym wtedy przychodzić do was, kiedy tylko zechcę, ale nie jako straszny duch, tylko jako blask pięknych wspomnień. Też byłbym widoczny, ale w ludzkich dobrych dziełach. To przyjemniejsze zadanie, przychodziłbym wtedy na każde wezwanie, szczęśliwy i mógłbym innym upraszać szczęście. Wtedy mógłbym być z wami na zawsze. Czy to kiedyś nastąpi, nie wiem, liczę na was, jesteście mądrym wykształconym społeczeństwem i choć trudno w to uwierzyć liczę na was, szczególnie na zamojską młodzież Spędziłem w Zamościu przeszło 20 lat. Tu została moja rodzina i tu mnie pochowano w podziemiach zamojskiej kolegiaty.
Po tych słowach nagle się ściemniło, z kasztanowca posypały się liście a na niebie pokazała się łuna. Księżyc w pełni przysłoniły chmury. Tajemnicza postać nagle zniknęła. Obejrzałam się dookoła, ani śladu. Wszystko wyglądało jak dawniej. Potknęłam się o krzywy chodnik. Czyżby to sen... nie, przecież widziałam, rozmawiałam. Liście kasztanowca sypały się dalej, choć to nie jesień. Podniosłam jeden z nich, wyglądał na wyjątkowy, błyszczał i był dużo większy.
Tak był inny, mam go do tej pory. Na tym liściu, Mistrz naszkicował plan twierdzy i podpisał "Zamość moje miasto" - pozdrawiam -architekt Bernardo Morando.
Do zobaczenia Mistrzu powiedziałam głośno patrząc w górę.
Do zobaczenia, usłyszałam głos z zaświatów.
autor / źródło: Maria Gmyz dodano: 2007-04-23 przeczytano: 15369 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|