|
Przed obliczem ElbrusaW dniach 29.04-11.05 członkowie Zamojskiego Klubu Podróżnika "Globtroter" Leonard Kapuściński i Piotr Zięba odbyli podróż na Kaukaz. Oto relacja z tej niezwykłej podróży.
W dniu kiedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej my postanowiliśmy poszukać Europy prawie 2 tys. km dalej na wschód, wyznaczając sobie ambitny plan wejścia na Elbrus, przez większość uważany za najwyższą górę naszego kontynentu. Od pomysłu do realizacji zazwyczaj mija kilka miesięcy, które w tym przypadku przeznaczyliśmy na poprawę kondycji, ekspresowym przypominaniu języka rosyjskiego oraz załatwianiu formalności wizowych. Okazuje się, że pozyskanie wizy do Federacji Rosyjskiej jest znacznie trudniejsze niż jest to w przypadku bardziej egzotycznych krajów. Trzeba mieć dużo cierpliwości i przeznaczyć zdecydowanie więcej kasy niż zazwyczaj, nie mając przy tym żadnych gwarancji powodzenia. Nam jednak udało się nie wzbudzić niechęci konsula i tak zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami 10 dniowego pozwolenia na wjazd.
Teraz należało się starać by zmieścić się w terminie i zrealizować cel.
Podróż na Kaukaz pociągiem zajmuje co najmniej 2 doby w zależności od wariantu wybranej trasy. My zdecydowaliśmy się jechać przez Ukrainę pociągiem z Lwowa do Rostowa. Mało atrakcyjną trasę pośród zaniedbanych ogromnych pól ukraińskich uprzyjemnialiśmy sobie popijaniem wiśniowego piwa i domowego wina wciśniętego nam jako zapłatę za okazaną na dworcu pomoc. Trudno nawet podziwiać widoki za oknem bowiem cała trasa jest gęsto obsadzona szpalerem drzew. Chyba tylko po to by nie zauważać rzucającej się w oczy niegospodarności.
Przesiadka w Rostowie, najniebezpieczniejszym mieście Rosji odbyła się sprawnie pośród ryku z magafonów patriotyczno-wojennych pieśni, które z okazji święta majowego atakują podróżnych z całych sił. Przeważają kombatanci, uginających się od ciężaru poprzyczepianych do mundurów kilogramów odznaczeń. Widać, że kult drugiej wojny ciągle tu żyje.
W Mineralnych Wodach wysiedliśmy o 3 rano. Za wcześnie by złapać autobus do Nalczika, przygranicznego kaukaskiego miasta. Trzeba było przeczekać te kilka godzin na dworcu. Dla zmęczonych podróżnych to idealna pora by się trochę zdrzemnąć. Ale jak tu spać gdy wokół kręci się jakiś podejrzany typ o "urodzie" wskazującej na permamentną recydywę? Jak tylko stracimy czujność i powieka zaczyna mam spadać, czujemy jak spode łba bacznie nas obserwuje. W tej niepewnej atmosferze doczekaliśmy do rana. Jakież było nasze zdziwienie gdy wtedy rozłożył stoisko i zaczął wypakowywać różne bideloty. Niedoszły bandyta okazał się dworcowym handlarzem pamiątek, a my najwyraźniej zajęliśmy jego miejsce. Pozory mylą, zwłaszcza tutaj.
Do Nalczika czekał, nadający się już tylko na kurnik zdezelowany wrak autobusu. Kierowca o alkoholowym nadciśnieniu wyrysowanym na twarzy na pytanie o której odjazd odparł, że... jak tylko skończy jeść słonecznik. Słonecznik był duży a my nie mieliśmy aż tak długo czasu. Pomachaliśmy mu więc "zielonymi" przed nosem. Zdumiewające, jak to tutaj działa!
Nalczik jest obowiązkowym miastem dla turystów udających się na w rejon Kaukazu. Tutaj bowiem należy uzyskać przepustkę na okoliczność przebywania w strefie nadgranicznej. Z takim też zamiarem udaliśmy się do jednostki rosyjskich pograniczników. Cała formalność odbywa się w wartowni, gdzie znudzeni żołnierze tylko czekają na zapalonego turystę.
Wizyta wygląda mniej więcej tak.
- Czego? Aaa, przepustkę. Skoro tak, to napisać podanie...(turysta pisze podanie rosyjskimi bukwami)
- To ma być podanie?? Przepisać!
(turysta przepisuje )
- Cooo? Zobacz co on nawypisywał. Hahaha. Przepisać! Przepisać! Jeszcze raz przepisać!!!
I tak w koło. My byliśmy przygotowani na to by w końcu przerwać tę "standardową procedurę" i wzięliśmy ze sobą wódkę.
- Nooo...trzeba było tak od razu... Zaraz to załatwimy.
Żołnierze zabrali wódkę i...zniknęli z wartowni.
Po chwili pojawili się nowi.
- Czego? Aaa, przepustkę. Skoro tak to napisać podanie..
Po około dwóch godzinach załatwiania papierka udało nam się w końcu prawidłowo napisać podanie, które zostało przyjęte do rozpatrzenia w ciągu... dwóch dni. Była niedziela a oni kazali nam przyjść we wtorek! Taka procedura. Poza tym prazdnik maja. Nic się nie da zrobić.
Nie możemy sobie pozwolić by trawić czas cennej rosyjskiej wizy wobec czego "olewamy" cały ten ich propusk i wsiadamy do pierwszego autobusu jadącego do Tereskoła, miejscowości leżącej u stóp Elbrusa. Po drodze leży kolejna ważna miejscowość Turnauz, gdzie należy obowiązkowo(!) się zarejestrować na milicji, aby spełnić wymóg stawiany cudzoziemcom. Skoro nie mamy przepustki to po co wywoływać wilka z lasu? Gramy va banque i z daleka omijamy posterunek z postanowieniem, żeby nie dać się złapać żadnemu patrolowi. Nie będzie to łatwe, bowiem do Czeczeni jest już blisko a kontrole zdarzają się tu nadzwyczaj często. Zdajemy sobie sprawę, że brak formalności może odbić się czkawką w przyszłości, ale ryzykujemy zmęczeni miejscową biurokracją.
Sławny Tereskoł zatrzymał nas tylko na chwilę, by zregenerować siły. Miejscowość o tak niezwykłym położeniu okazała się zupełnie pozbawiona infrakstukury turystycznej, pomijając kilka (wyjątkowo w takim miejscu szpetnych) postsocjalistycznych bloków. Gdzieniegdzie tylko widać zalążki nieśmiałej przedsiębiorczości. A szkoda, bowiem atrakcyjność tego miejsca przewyższa o klasę wiele europejskich kurortów.
Po trzech dobach kolejowej "klekotaniny" byliśmy zbyt zmęczeni by zdobywać Elbrus klasycznie. Tym bardziej, że nasze plecaki wypchane sprzętem ważyły po 30 kg. Skorzystaliśmy wiec z dobrodziejstw techniki i za sprawą kolejki linowej pod koniec dnia byliśmy już na wysokości 3500 m. Taka nagła zmiana wysokości musiała odbić się na naszym samopoczuciu. Tak taż było. Z wysokością bowiem nie ma żartów, niezależnie od wszelkich, wydawałoby się, prawideł. Nam udało się przetrwać pierwszą noc rozpaczliwie łapiąc powietrze i jednocześnie walcząc z pulsującym bólem głowy. Rano, gdy objawy choroby wysokościowej ustąpiły wdrapaliśmy się wyżej. W okolicach chatki glacjologów rozbiliśmy namiot czekając na reakcję naszych organizmów. Nie mogliśmy jednak sobie pozwolić na dokładną i powolną aklimatyzację, ponieważ pogoda z dnia na dzień robiła się coraz gorsza.
Następnego dnia, nie chcąc stracić jedynej szansy na zdobycie góry, wstaliśmy bardzo wcześnie. Jednak ból głowy ciągle był na tyle silny, że musieliśmy poczekać jeszcze kilka godzin aby w końcu ustąpił. Wyruszyliśmy o świcie zabierając termos i zapas pożywienia.
Mozolnie, krok za krokiem kierowaliśmy się w stronę szczytu. W tych warunkach, kiedy wysiłek aż powoduje mdłości, organizm pracuje niemal jak automat w cyklu: kilkanaście kroków - odpoczynek. Myśli, jeśli nie krążą gdzieś daleko wokół cieplutkiego domowego łóżeczka wracają coraz natrętniej z pytaniem "Po jaką cholerę ja tu przyjechałem?" Istne szaleństwo. Zamiast siedzieć sobie gdzieś w knajpie i popijać dobre piwo człowiek musi uważać, by nie wpieprzyć się w jakąś szczelinę albo nie potknąć na polu lodowym. Gdy już wydaje się, że już nie damy rady zrobić kolejnego kroku, że to ostatni i wracamy... robimy kolejny krok. Coraz wyżej i wyżej. A za każdym razem w podświadomości zapala się lampka satysfakcji, że udało się pójść dalej niż jest granica własnych sił i możliwości. To nikłe światełko, tlące się gdzieś głęboko w głowie, tłumione przez porywy ostrego wiatru i porażający ból w płucach ciągle pcha nas ku szczytowi.
W miarę jak jesteśmy coraz wyżej panorama gór powala nas na kolana. Dziki i nieokiełznany Kaukaz systematycznie pokazuje nam swoje wspaniałe oblicze oferując widoki, które całkowicie rekompensują włożony do tej pory trud. Ogrom ośnieżonych masywów górskich przytłacza swoim pięknem a jednocześnie budzi prawdziwy szacunek.
Droga na szczyt nie jest specjalnie trudna technicznie. Jednak to co czyni Elbrus naprawdę niebezpiecznym to częste i nieprzewidziane załamania pogody. My z niepokojem obserwujemy chmury, które trzymając się to tej pory z dala ruszyły z dużą szybkością w dolinę, szczelnie otulając podstawę góry. W ciągu kilkunastu minut wierzchołki Elbrusa też spowiła gęsta mgła. Znaleźliśmy się więc w pułapce, pomiędzy dwoma warstwami gęstych chmur. Zarówno drogę na górę jak i na dół mieliśmy odciętą, a z każdą chwilą sytuacja stawała się coraz bardziej groźna. Z żalem podjęliśmy bardzo trudną w takich momentach decyzję o odwrocie. Natomiast jak bardzo słuszną, okazało się później. W mgle i gęstym opadzie śniegu powrót sprowadza się do walki ze złudzeniami spowodowanymi zakłóceniem pracy błędnika. W tych warunkach gdzie wszystko jest białe trudno zachować równowagę przestrzenną, nie mówiąc o znalezieniu właściwego kierunku do obozu. Widzialność spadła do kilku metrów i gdyby nie posiadany przez nas satelitarny system nawigacyjny nie zeszlibyśmy wtedy z góry. GPS wskazał nam drogę niczym nić Ariadny a my po kolei zbieraliśmy na dół bezradnych i zbłąkanych rosyjskich turystów.
W tym dniu nie wróciło do bazy dwóch alpinistów z sąsiedniej ukraińskiej ekipy, którzy wyszli wcześniej z obozu. Z wiadomości przysłanych krótkofalówkami dowiedzieliśmy się, że okopali się na zboczu i zostali na noc. Przy kilkunastostopniowym mrozie, wietrze i ciągle padającym śniegu. Drugiego dnia udało im się zejść, lecz swój sukces opłacili poważnymi odmrożeniami twarzy.
Prognozy pogody na najbliższe dni nie wróżyły nam powodzenia na zdobycie góry. Wobec tego ostatni raz stopiliśmy śnieg na herbatę, zjedliśmy zmrożoną turystyczną konserwę, spakowaliśmy obóz i pożegnaliśmy się z Elbrusem z żelaznym postanowieniem, że jeszcze tu wrócimy.
W ten sposób, niespodziewanie zyskaliśmy 2 dni rosyjskiej wizy, które trzeba było jakoś wykorzystać. Dlatego zdecydowaliśmy pojechać do oddalonej o 200 km Soczi. Pobyt w czarnomorskim kurorcie nie różni się zbytnio od pobytu w każdym innym, gdzie aż kipi od kasy. Dlatego nie będę się rozwodził nad rzeczami oczywistymi. Dość powiedzieć kilka słów: palmy, gruzińskie wino i słońce! Resztę można sobie wyobrazić.
Do domu wróciliśmy po 12 dniach podróży pociągiem relacji Soczi-Lwów.
Rosja zawsze nas fascynowała. Oferuje wspaniałą przyrodę a kontakty z miejscowymi ludźmi zawsze są przyjazne. Spontaniczność i szczerą bezinteresowność można spotkać na każdym kroku. Niestety, spotkania z "mundurowymi" prawie zawsze oznaczają kłopoty.
Jest też zupełnie bezpiecznie pod warunkiem, że nie szuka się guza.
Nasz wyjazd, mimo że nie zakończony pełnym sukcesem przyniósł nam nowe doświadczenia związane z technikami wysokogórskimi, które mamy zamiar wykorzystać w kolejnych naszych wyprawach.autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2007-12-27 przeczytano: 4140 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|