|
Tam gdzie ziemia dotyka nieba cz. 1W dniach 23.09- 25.10.2000 członkowie Zamojskiego Klubu Podróżnika "Globtroter" Józef Kwaśniak, Leonard Kapuściński i Piotr Zięba odbyli inaugaryjną działalność stowarzyszenia podróż, której celem było osiągniecie Mount Everest Base Camp w Himalajach. Hasło wyprawy to "Pierwsza wyprawa zamojskich lotników w Himalaje", bowiem uczestnicy to piloci zamojskiego aeroklubu. Cel został zrealizowany a oto relacja z tej niezwykłej wyprawy.
Wszystko zaczęło się od książki Kurta Diembergera "Góry i przyjaciele". Przeczytana kilkanaście lat temu pozostawiła trwały ślad nie tylko w mojej wyobraźni. W sierpniu 1999 zdecydowaliśmy się w końcu na realizacje naszego marzenia. Wyjazd zaplanowaliśmy na wrzesień 2000 roku. Rok to wystarczająco dużo czasu, aby zaplanować wszystko bez pośpiechu. Ruszyły przygotowania. Większość potrzebnych informacji zdobyliśmy ze stron internetowych oraz przewodników. W końcu nadszedł dla nas wielki dzień: 23 września, kiedy to wylecieliśmy na spotkanie z wielką przygodą.
Nepal
Naszą przygodę z kulturą Wschodu rozpoczęliśmy na lotnisku w stolicy Nepalu - Kathmandu po jedenastogodzinnym locie przez Moskwe i Delhi liniami Aeroflotu.
Po wejściu do lotniskowego autobusu pierwsze zaskoczenie - walnęliśmy głowami w sufit!
Ach tak - przecież tutaj ludzie są trochę niżsi... Po załatwieniu wiz jedziemy do hotelu. Na ulicach wielki pozbawiony jakichkolwiek zasad ruch. Tutaj jeździ się jak chce a ten ma pierwszeństwo kto ma silniejszy sygnał. Taksówkarz "trąbi" to na przechodniów, to na samochody, to na święte krowy lub dla poprawienia sobie humoru, gdy nie ma niczego w pobliżu. Wygląda to jak jeden wielki kocioł, ale o dziwo jest bardzo bezpiecznie i co najważniejsze - nikogo to nie denerwuje. Kierowcy, którzy prawo jazdy robią w tydzień muszą mieć naprawdę duże umiejętności by poruszać się wśród tych ciasnych uliczek.
Celowo ominęliśmy dzielnicę turystyczną i zamieszkaliśmy na starówce przy słynnej ulicy Freak Street by poczuć klimat starego pięknego Kathmandu. To tutaj w latach 60-tych masowo przyjeżdżali hippisi znajdując tu swój raj na Ziemi (dopiero od 25 lat narkotyki w Nepalu przestały być legalne). Przybywali na kilka tygodni a zostawali na całe życie.. Do tej pory spotkać można tych ludzi z długimi siwymi brodami i ubranych w kolorowe szaty.
Kathmandu po początkowym trudnym okresie asymilacji związanym przede wszystkim z szokiem higienicznym okazał się bajkowym miastem za sprawa orientalnych kolorów, dźwięków i zapachów, które towarzysza życiu codziennemu. Oswojenie się z tutejszym klimatem nie przyszło nam jednak łatwo. Uliczny słodkawy zapach, który jest mieszaniną palących się wszędzie kadzideł, zapachu moczu świętych krów oraz zwykłego smrodu gnijących odpadków wyrzucanych bezpośrednio na ulicę mocno dał nam się we znaki. Naprawdę trudno było do niego przywyknąć na początku ale później uznaliśmy to za zupełnie naturalny element tutejszej rzeczywistości.
Ulice miasta to wielkie kontrasty architektoniczne. Tam albo coś jest kompletną ruina (a w rzeczywistości domem mieszkalnym lub sklepem) albo bogato zdobionym płaskorzeźbami i kolorowym malowidłami prawdziwym dziełem sztuki (jak np. wykonane ze szczerego złota wrota do świątyni). I wszystko jest kompletnie wymieszane. Spacerując po wąskich uliczkach co krok napotyka się jakiś wielowiekowy zabytek (najczęściej świątynie lub kapliczki) obok którego stroi jakaś rudera, gdzie toczy się normalne życie.
Codzienne życie jest niezwykłe związane z religia - hinduizmem lub buddyzmem. W tych religiach jest wiele bogów "odpowiedzialnych" za opiekę nad różnymi dziedzinami życia a ich wizerunki otoczone kwiatami i pokryte kolorowymi pyłkami spoglądają na mieszkańców miasta. Liczne święta, nazywane tutaj festiwalami gromadzą ludzi na placach modlitw, gdzie odbywają się obrzędy religijne. Często bardzo oryginalne, jak np. składanie ofiar z kóz. Krew wtedy leje się strumieniami a pokropienie nią swojego ciała zapewnia wiernym oczyszczenie. Inny festiwal zwany Tihar w piąty dzień swego trwania ściąga do kraju na kilka dni rodzeństwa z całego świata. Jest wtedy bardzo rodzinnie, bracia chodzą w naszyjnikach z kwiatów podarowanych im przez swoje siostry a wszyscy noszą na czołach kropki czyli tiki.
Jednak największe wrażenie zrobił na nas obrzęd kremacji zwłok. Odbywa się on nad brzegiem rzeki gdzie jest kilka stanowisk - odpowiednich do pozycji w hierarchi społecznej. Ciało nieboszczyka jest najpierw obmywane w tej rzece, następnie składane na stosie i spalane. Całość trwa ok. 3 godzin przy lamencie bliskich i ciężkiej przejmującej muzyce trąb. Popiół rozwiewany jest przez wiatr po okolicznych domostwach i przybyłych ludziach.
Całe miasto jest niezwykle kolorowe. Dominuje czerwone cegła domów a publiczne place są bogato ozdabiane jakrawokolorowymi flagami i wstęgami.
Jednak tym co sprawia, że miasto to mimo ogromnej biedy (średni miesięczny zarobek w Nepalu to 30 USD) wydaje się być zaczarowaną krainą są ludzie. Niezwykle przyjaźni, szczerze przyjaźni i uśmiechnięci, nie pozostawiają nikogo ani na chwile samego. To nic, że chcą przy okazji cos zarobić, utargować - są przecież realistami. Handel jest nieodłącznym elementem życia towarzyskiego, tak jak u nas rozmowa o wspólnych znajomych. Jednak odnoszę wrażenie, że pieniądze są tutaj najmniej ważne - zwłaszcza wtedy gdy zbijamy cenę np. 30-krotnie, a druga strona ciągle nas pozdrawia - "Namaste" (Bóg z tobą). Niesamowite. Niezwykle szybko nawiązuje się interesujące znajomości - bo każdy z nas jest szczerze siebie ciekawy.
Na urok tego miejsca wpływa również poczucie wolności, której duch czuć na każdym niemal kroku. Objawią się to tym, że praktycznie wszystko tu wolno. Pamiętam niezwykle zabawną sytuację, kiedy zmęczony kierowaniem ruchu na skrzyżowaniu policjant oddał na jakiś czas "władzę" przypadkowemu przechodniu, który z zaciekawieniem przyglądał mu się od dłuższego czasu. Wszyscy świetnie się przy tym bawili, a zwłaszcza kierowcy...
Każdy tu może rozpocząć "działalność gospodarczą" na ulicy mając palnik i patelnie, sprzedając narodową potrawę dal bhat. Oczywiście z higieną nie ma to nic wspólnego - zwłaszcza gdy kucharz sieka warzywa na sałatkę bezpośrednio na chodniku albo palcami, którymi właśnie dłubał w nosie zagniata ciasto na chleb chapati - ale to zupełnie nikomu nie przeszkadza. Takich straganów oferujących posiłki, pocztówki, strzyżenie lub ostrzenie noży jest całe mnóstwo co w efekcie daje wrażenie ze Kathmandu to jeden wielki bazar. Nocą wszyscy pakują swoje małe "firmy" do kartonowych pudeł i miasto niemalże pustoszeje.
Nepal ma świetną kuchnie - zwłaszcza dla jaroszy. Przebogate, wielonarodowe menu z różnymi rodzajami zup, dań mącznych i sałatek. Naprawdę jest z czego wybierać, a wszystkie dania są niezwykle smaczne. No, prawie wszystkie. Do dzisiaj czuję smak wybranej w ciemno pierwszej potrawy przyrządzonej w cuchnącej zdechłym kotem kuchni pobliskiej knajpy. Brrr... Przyjęliśmy za punkt honoru zjeść to to - i zjedliśmy. A odór z kuchni po dwóch dniach był nam zupełnie obojętny.
Napalczycy to bardzo spokojni ludzie. Nie zauważyłem tam żadnej agresji mimo tego, że spacerowaliśmy późna nocą po ciemnych uliczkach Kathmandu, gdzie ludzie śpią na ulicach a codzienne życie prowadzą wśród potwornego brudu i smrodu. Byliśmy dla nich łatwym łupem - a jednak nie skażeniu zachodnią "kulturą" - pozdrawiali nas lub prosili o jakiś datek wyciągając swoje chude ręce. Na co dzień uśmiechnięci, kulturalni i pozdrawiający ze złożonym na piersiach rękami "Namaste" - wspaniali, prostoduszni, inteligentni ludzie... Jakże chciałbym tam być wtedy gdy mijam na ulicach miasta "wyższą rasę białych" pseudokibiców...
Nie wszystko jednak "pachnie" tam egzotyką; coraz mocniej wciska się Zachód ze swoimi paskudnymi, bezdusznymi i agresywnymi reklamami. Nieuchronnie, kolejna wspaniała kultura kończy się na naszych oczach i naprawdę - boli serce. Wyraźnie widać jak pieniądz niweczy wielowiekowe tradycje - gdy kobiety zamiast tradycyjnego sari noszą jeansy, t-shirty i żują gumę. Na razie to kilka procent, ale boje się pomyśleć co będzie gdy wrócę tam za kilka lat. Do czego to wszystko zmierza? Meble z płyty wiórowej zamiast pięknej ręcznej roboty w mahoniowym drewnie? Strach pomyśleć.
Na zwiedzanie doliny Kathmandu i samego miasta przeznaczyliśmy 3 dni. Później nadszedł dla nas wielki dzień tzn. wylot do Lukli - wysokogórskiego lotniska położonego na wysokości 2700 m npm. Lądowanie na bardzo krótkim pasie startowym nachylonym do poziomu 5 stopni zaczynający się przepaścią a kończący skalną ścianą wywołał u nas uczucie podziwu dla kunsztu pilotów. W tych warunkach mają tylko jedno podejście do lądowania i nie mają prawa się pomylić. Gorzej niż na lotniskowcu! autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2006-10-15 przeczytano: 3958 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|