|
Chiński Mur cz. 2MONGOLIA
Po sześciu dniach pobytu w Kraju Środka wyruszyliśmy koleją do stolicy Ułan Bator. Podróż kupiejnym ( kuszetki) wagonem była całkiem wygodna. Do dyspozycji podróżnych jest samowar z gorącą wodą znajdujący się w wagonie, a każdym przedziale stał duży termos. Dodatkowo, w cenie biletu zawarty był posiłek. Odprawa celno-paszportowo na granicy w środku nocy odbyła się bez problemów. Ale nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Trasa kolei transmongolskiej to popularny szlak drobnych handlarzy, których chińscy celnicy wyjątkowo nie lubią. Byliśmy świadkami bardzo nieprzyjemnej sceny, gdy chińscy funkcjonariusze brutalnie pobili jednego z Mongołów. Okazało się bowiem, że przewoził o jeden karton za dużo jabłek. Owoce to jeden z głównych przemytniczych towarów.
Na tej granicy następuje też osobliwy rytuał zmiany szerokości rozstawu kolejowych kół. Od Mongolii bowiem "obowiązuje" rosyjski rozmiar.
Cała podróż do Ułan Bator trwała ponad 34 godziny. Jadąc mijamy pustynne obszary wschodniej pustyni Gobi. Zaskakuje nas zupełny brak życia obejmujący setki kilometrów.
Mongolia przeszła reformy gospodarcze tak jak większość państw byłego bloku socjalistycznego. Wobec czego kwitnie tutaj prywatna przedsiębiorczość, zwłaszcza jeśli chodzi o obsługę ciągle narastającego ruchu turystycznego. Ten stepowy kraj stał się interesującym kąskiem dla wszelkiego rodzaju obieżyświatów. Jak grzyby po deszczu rosną agencje turystyczne oferujące swoje usługi. My starym zwyczajem postanowiliśmy podróżować najtańszym sposobem, czyli "na własną rękę". Tak jest zawsze najtaniej i najciekawiej.
Aby uświadomić sobie bezmiar mongolskiego stepu trzeba przejechać bezdrożami kilkaset kilometrów i stwierdzić, że po drodze nie spotkało się ani jednego krzewu ani drzewa. Tylko trawa. Bezkres. Aż trudno sobie wyobrazić, że w tych warunkach gdzie zimą mrozy dochodzą do 40 stopni, latem nękają ludzi upały i huraganowe wiatry można żyć w namiotach. Nie można przecież nielicznie rozsianych po morzu traw mongolskich jurt nazwać domami. Naprawdę ciężko się tu żyje, ale chyba tylko w naszym, europejskim mniemaniu. Sami Mongołowie bardzo się dziwią, gdy słyszą takie stwierdzenie.
Jurty to wygodne i schludne jednoizbowe domowiska. Jest wyznaczone miejsce do pracy, gotowania, modlenia się i spania, czyli wszystko czego człowiek potrzebuje do życia. Ciepło daje metalowy piec umieszczony na środku namiotu. Mają jeszcze tę zaletę, ze w kilka godzin można przenieść się z całym dobytkiem w inne, bardziej urodzajne miejsce. Mongołowie są przecież ludem koczowniczym i niewiele się tutaj zmieniło od czasów Chingis Chana. Współcześni żyją w ten sam sposób jak ich potomkowie sprzed wieków, zajmując się głownie pasterstwem. Ciekawe, że w samym Ułan Bator jest wielka dzielnica jurt, które stoją obok betonowych bloków.
Chcieliśmy posmakować wolności jaki daje podróżowanie po stepie, więc lokalnym przeładowanym, minibusem pojechaliśmy 400 km na zachód od Ułan Bator, w kierunku dawnej stolicy - Harhorum. Przez większość trasy podziwiamy coraz bardziej bledszą zieleń traw, by w końcu znaleźć się w samym centrum piaskowej burzy. Nie daje się dalej jechać, widzialność z kilkudziesięciokilometrowej spadła do kilkunastu metrów, a bardzo silny południowy wiatr próbuje nas zdmuchnąć razem z wszędobylskim piaskiem. Nasze zaniepokojenie beznadziejną sytuacja ustąpiło, gdy zobaczyliśmy spokojne twarze mongolskich współtowarzyszy. Przecież to tutaj normalka. Spokojnie czekamy aż sytuacja sama się wyjaśni.
Gdy autobus zatrzymał się na swoim ostatnim przystanku, ze zdziwieniem stwierdzamy że dawna stolica to jedno wielkie skupisko drewnianych ruder a miasteczko liczy co najwyżej kilka tysięcy mieszkańców. W oddali widzimy nęcące zarysy gór, więc bez chwili wahania zakładamy plecaki i ruszamy w ich kierunku. Po drodze pokonujemy rzekę brodząc po pas w wodzie i nad głowami niosąc nasz dobytek. Jak przygoda to przygoda! W górach udaje nam się rozbić obóz przed zmrokiem. Szaleńczy wiatr się trochę uciszył a nad nami gwiaździste niebo. Tak, gwiazdy na mongolskim niebie są wyjątkowo piękne!
Mongolia to kraj towarów importowanych. Prawie wszystko jest tu sprowadzone z zagranicy. Szczątkowo rozwinięte na jałowej ziemi rolnictwo nie zapewnia wystarczającej ilości jedzenia. Podobnie jest z marginalnym przemysłem lekkim i ciężkim. Warzywa, owoce, pasta do zębów, ubrania, samochody itd. przywożą handlarze z innych krajów. Nawet przyprawa do zup jest...z Polski. Trudno naprawdę kupić coś rodzimego, oprócz użytecznego i artystycznego rękodzieła.
Poruszanie się po Mongolii jest zazwyczaj bezpieczne, chociaż może już nie tak jak w Chinach, gdzie za kradzież kilkudziesięciu dolarów cudzoziemcowi można być skazanym na śmierć. Skutecznie w ten sposób odstraszono amatorów łatwego zarobku. Tutaj kary nie są tak surowe i pewnie dlatego próbowano mnie okraść podczas zakupów na bazarze. Był to jednak jedyny nieprzyjemny incydent podczas całej naszej podróży po tym kraju. Ogólnie spotykaliśmy się z dużą życzliwością, no może poza jednym wyjątkiem, gdy pijany uliczny szewc reperujący buty Józkowi po skończonej robocie podwójnie podniósł stawkę i za nic nie chciał taniej oddać buta.
Ubogi we wszelkie produkty kraj nie może oferować bogatej w smaki kuchni. Na próżno szukaliśmy bardziej wyszukanych potraw w skromnym restauracyjnych menu. Tutaj kurczaki lub surówka ze świeżych warzyw jest rarytasem a głównym daniem jest baranina w różnych postaciach. Trzeba przyznać, że umieją dobrze ją przyrządzać, chyba że mamy pecha i na talerzu trafi nam się stary tryk.
Zadziwiające jak wielką karierę robi karaoke. Na każdym niemal kroku w stolicy widać bary oferującą tę rozrywkę, która polega na tym, że ze ścieżki dźwiękowej popularnych piosenek wycinany jest głos, który zastępuje ktoś z publiczności. Oczywiście, jakość tak wykonywanych utworów często daleka jest od ideału, ale tutaj przecież nie chodzi nie o laury a o dobrą zabawę.
ROSJA
Kolejnym naszym kolejowym przystankiem jest Irkuck. Jedziemy tam koleją transyberyjską relacji Pekin-Moskwa. Wagony nie są już tak wygodne i czyste jak te chińskie, jednak nie można narzekać. Równo po przekroczeniu granicy Mongolskiej krajobraz zmienia się ze stepowego na bardziej zielony, urodzajny. Natychmiast pojawiają się pola uprawne i drzewa południowej Syberii. Obserwując te zmiany nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Mongolia została jakby wciśnięta w step przed dwa supermocarstwa od północy i południa.
Tak jak poprzednio tak i w tym pociągu jest mnóstwo handlarzy. Tym razem do Rosji wwożono koce, parasolki, ubrania i tekstylne buty. Przed granicą daje się zauważyć ogólne pobudzenie. Każdy próbuje gdzieś coś ukryć by tylko nie zapłacić cła (skąd my to znamy?? też się jeździło na handelek). Po odprawie, na pierwszych rosyjskich stacjach już następuje gorączkowy handel bo pociąg nie stoi zbyt długo. Towary idą jak woda a procedura się powtarza na każdej stacji.
Do okien wagonu podchodzą "babuszki" oferując suszone i wędzone ryby. Przecież nie możemy sobie odmówić takiej przyjemności i bierzemy po kilka sztuk. Są smaczne, ale okazało się, że najlepsze ryby dopiero przed nami.
Irkuck, stolica wschodniej Syberii nie zrobił na nas pozytywnego wrażenia. Niszczejące, zaniedbane i niezbyt czyste miasto straszące poskomunistycznymi blokowiskami. Niestety z duża ilością będących pod wpływem "jednego głębszego" mieszkańców. Nieustannie trzeba się zmagać z ich wylewnością, bo przecież "my sławianie" i mamy wiele wspólnego jak wielowiekowa przeszłość, wspólna walka, no i nieśmiertelnych "Cietyrech tankistów i sobake". Bardzo łatwo nawiązuje się znajomości jednak trudno je szybko zakończyć...
Szukając taniej kwatery, zasięgając "języka" natrafiliśmy na polski ślad. Zadzwoniliśmy pod dany nam przez ulicznych artystów-malarzy numer i jakaż była nasz radość, gdy w ciągu godziny przed nami stanął mówiący po polsku Mikołaj, wnuk polskiego zesłańca. Po chwili byliśmy u niego na kwaterze. Rozmów, opowieści i zwykłej radości ze spotkania nie było końca. Pojechaliśmy do Zabajkalska, miejscowości, gdzie żyje jego rodzina. On sam prowadzi interesy w całej Rosji. Kola, czterdziestoparoletni mężczyzna o gęstej czuprynie, sumiastych wąsach i serdecznym spojrzeniu okazał się bardzo gościnny i nie wypuścił nas przez kilka dni. Dzięki niemu udało nam się spróbować omula najsmaczniejszej ryby, jaką jedliśmy w naszym życiu. Jego mięso jest tak delikatne, że można je jeść także na surowo, zaraz po złowieniu. Również u niego zażyliśmy przyjemności przebywania w tradycyjnej rosyjskiej sauny. On również najpiękniej śpiewał basem "bradiagę" tęskną bajkalską pieśń.
Drugim miłym akcentem, który udało nam się przeżyć było spotkanie z naszym krajanem, księdzem Józefem Węcławikiem. Okazało się, że jesteśmy sąsiadami, bowiem sympatyczny ksiądz pochodzi ze Skierbieszowa. W Rosji jest już cztery lata. Prowadzi tam jedną z dwóch katolickich parafii. Opowiedział nam o realiach życia w Irkutsku i swojej misji. Katolicy są ciągle w mniejszości, więc trzeba przyznać, że ma niełatwe zadanie. Jednakże sympatyczny ksiądz zachowuje dużą pogodę ducha i patrzy z śmiało w przyszłość mimo ciężkiej pracy duszpasterskiej oraz społecznej. Misja bowiem oprócz wielu zadań opiekuje się ciągle wzrastającą liczbą "dzieci ulicy", żebrakami oraz ludźmi chorymi na AIDS.
Bajkał, najgłębszy zbiornik słodkiej wody na świecie nie bez przyczyny nazwany jest morzem Syberii. Jest po prostu ogromy. Aby wyobrazić sobie jego wielkość obliczono, że gdyby nagle do Bajkału przestała wlewać się woda z jego licznych dopływów, opróżnianie jeziora przez rzekę Angarę (wielkości naszej Wisły) trwałoby ponad 300 lat! Woda w jeziorze jest krystalicznie czysta (widać do 30 m w głąb) i zimna. O żadnym kąpaniu się nie może być więc mowy (chyba, że ktoś należy do klubu morsów). Można natomiast wynająć kuter rybacki i oddać się romantycznemu nastrojowi tego miejsca, co też uczyniliśmy. Dodatkowego uroku dodają chmary białych motyli. Była ich tam taka ilość, że do złudzenia przypominały padające duże płatki śniegu.
Bajkał otoczony jest przez tajgę. Spacer po tej gęstwinie lasów jest istną udręką za sprawą natrętnych komarów i kleszczy. Okolica ta na pewno może być natchnieniem dla poetów, jednak dla zwykłych śmiertelników jest miejscem twardego życia. Mrozy w zimie nierzadko przekraczają 45 stopni. W lecie upały. Mieszkańcom wsi dokucza również powszechna bieda.
Ze względu na niebezpiecznie kurczący się czas do Moskwy dotarliśmy lokalną linią lotniczą. Tą samą, której maszyna roztrzaskała się tydzień później pod Irkutskiem. Nam jednak udało się bezpiecznie wylądować w podmoskiewskim lotnisku Wnukowo. Od razu znaleźliśmy tanią kwaterę w mieszkaniu pani Klaudii - rosyjskiej emerytki. Bardzo się ucieszyła z naszego przybycia bowiem jej skromna emerytura nie pozwala jej nawet na wszystkie opłaty. My również byliśmy zadowoleniu, ponieważ mimo wszystko było to 3 razy taniej niż w najtańszym hotelu. Mimo, że do Moskwy było 30 km jej gościnność spowodowała, że już nie szukaliśmy nic zastępczego w stolicy dojeżdżając do celu autobusami i metrem.
Można śmiało powiedzieć, że metro moskiewskie jest architektonicznym cudem. Na początku trudno było nam się zorientować w funkcjonowaniu tego giganta, jednakże później okazało się, że wszystko trzyma się "kupy" i tworzy logiczną całość. Przy odrobinie wprawy korzystając z metra można dojechać do dowolnego miejsca w Moskwie. Do tego trzeba dodać, że każda stacja ma swój charakter. Niektóre z nich są tak bogato zdobione, wyłożone marmurem i złocone, że takiego przepychu nie powstydziłby się niejeden pałac. Niektóre linie metra są głębokie na ok. 60 metrów i miały służyć mieszkańcom jako schrony. Zjeżdża się do nich stromymi ruchomymi schodami niczym do Hadesu.
Gdy już zwiedziliśmy "z grubsza" miasto, i rano właśnie wychodziliśmy z metra by zanieść nasze bagaże do przechowalni (o 23.00 mieliśmy pociąg do Brześcia), zatrzymali nas funkcjonariusze milicji. Nie zdążyliśmy dopełnić obowiązku meldunkowego, więc następne 3 godziny przesiedzieliśmy na posterunku, gdzie towarzysz lejtnant skrupulatnie nas przeszukał i zaczął spisywać wniosek do nacialstwa o dalsze nasze ukaranie. Nie spiesząc się wcale spisywał dokładnie wszystko co powinno być w takim meldunku (a więc też rozmiar i kolor naszych butów ). Na początku zgrywaliśmy twardzieli, ale gdy cała sprawa zaczęła się niebezpiecznie przedłużać, postanowiliśmy się jakoś "dogadać". Po krótkich pertraktacjach ustaliliśmy odpowiadające obu stronom warunki: "dwie vodki, kurica i kokakola -" powiedział Żenia (tak miał na imię "nasz" lejtnant) - "i żebyście źle nas nie wspominali!" dodał. Gdy już wróciliśmy z zakupami czekał na nas już główny naczelnik stacji, który zaprosił nas do swojego gabinetu. Powiedział, że to się nie godzi przyjmować braci Polaków na ciasnym posterunku. Dodał również, że o nic już nie musimy się martwić, bo jesteśmy pod ich opieką i żebyśmy do naszego odjazdu zapomnieli o dalszym zwiedzaniu Moskwy, bo oni już nas stąd nie wypuszczą. Zostaliśmy, że tak powiem przygwożdżeni do ściany, więc nie pozostało nam nic innego jak tylko ratować honoru naszej rodiny! I wydaje mi się ze uratowaliśmy!.
Kolejną noc spędziliśmy na podróży do Brześcia. Tam jakby czekała na nas babuszka z polskim jedzeniem. Bo czyż nie polskie są ziemniaki z koperkiem plus zsiadłe mleko? "Chodziło" to za nami od parunastu dni, a tu taka niespodzianka! Poczuliśmy, że już dobiega kres naszej tułaczki. Pięć kilometrów dalej, za Bugiem czekał na nas zapach polskich traw.autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2007-04-27 przeczytano: 3967 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|