|
Dziennik z podróży do Nepalu cz.4Dzień 19 / 11.10
Zebraliśmy się dzisiaj szybko i sprawnie. Aż szkoda, opuszczać to miejsce, ale cóż zrobić...czas wracać. Plan trekkingu został wykonany, więc czas powoli kierować się w kierunku Lukli. Po wynegocjowani należności i strzeleniu sobie jeszcze jednej partyjki tutejszego cymbergaja z miejscowym mistrzem (prawie dostał baty...) wyszliśmy na szlak. Z góry zupełnie inaczej się idzie. Za szybko....
Wracając oglądałem się za siebie i już zaczynałem tęsknić do Himalajów. Patrząc na wspaniałe, dumne szczyty Himalajów ponownie zacząłem żałować, że Waldkowi nie udało się tu przyjechać. A tak o tym marzył... Wrócimy tu bracie!
Dzisiaj cały czas czuję obecność mojego anioła.
Nocujemy w Dhole. Po dość dużym zamieszaniu z miejscami do spania (cholera - sprzedali nam noclegi, na których już ktoś rozłożył klamoty) lądujemy w końcu wśród innych umęczonych. To szerpowie-tragarze, którzy rano "buchnęli" Józkowi czapkę. Trzeba pilnować co swoje....
Dzień 20 / 12.10
Rano zupka Rara Noodle i w drogę. Czeka nas niby łatwy etap, bo z górki, ale w praktyce okazuje się, że jest 1,5 godz. ostrego podejścia. Powoduje to, że zamiast planowanych z mapy 3 godz. idziemy 5,5 - znowu mapa kłamie. Ten kto opisywał tę mapę nie miał najmniejszego pojęcia o rzeczywistych czasach przejścia. Pewnie to był jeden z tych, który maszeruje z butelką wody a cały bagaż dźwigają tragarze.
Dotarliśmy do Khjumjung - przepięknej wioski położonej na skraju lasu rodendrowego i osadzonej na wschodnich skałach doliny. Mając do wyboru przepełnione Namche Bazar i ten uroczy zakątek - oczywiście zostajemy tu na noc.
Jak się objedliśmy z Lechem - o kuuuurcze - brzusio boli. Dopiero teraz na "nizinach" czujemy potężny głód, który próbujemy zaspokoić wchłaniając astronomiczne ilości przysmażanego ryżu i wspaniałych naleśników z warzywami. Chyba trochę przesadziliśmy...
Po kolacji, na której nie jemy nic (haha), idziemy spać. Zgasiłem świeczkę i zapaliłem papierosa. Na dworze jest dzisiaj pełnia, co dodaje Himalajom dodatkowego tajemniczego i cudownego uroku.
Dzień 21 / 13.10
Nie śpieszymy się dzisiaj ani z wymarszem ani na trasie. Idziemy przepiękną doliną i sycimy oczy krajobrazami. Przecież za kilka dni to się skończy. Docieramy do Namche Bazar i od razu idziemy do "naszej" znajomej lodgy. Z drzwi zamawiamy nasze ulubione pierożki z warzywami, które tutaj są naprawdę wyśmienite. Gospodyni - wyraźnie zadowolona częstuje nas darmową kawą.
Idziemy na bazar. Tutaj co sobotę odbywa się wielki bazar, który ściąga ludzi z okolicznych wiosek. My niestety jesteśmy w piątek - jaka szkoda. Lecz na placu już rozstawili się miejscowi handlarze kocami, warzywami i wszystkim, czym da się zahandlować - czyli wszystkim. Próbują mnie namówić na zamianę moich butów na chińskie z kożuszkiem - chytrusy. Ale ja jestem lepszy - zamieniam swoją starą szczoteczkę do zębów na przepiękny, ręcznie tkany dywan. Ha ha - niestety do tylko żart.
Po odpoczynku opuszczamy Namche. Ale wcześniej "doleciał" do mnie zapach ciastek. Kurcze - nie popuszczę!!! Wracamy się szukając ciastkarni. Gdzie ona się schowała? zapach nęci niesamowicie - przecież od tylu dni jadłospis raczej był ubogi. Aż w końcu widzę napis - "Berkey - welcome". Nie trzeba było nas wcale zapraszać. Wpadliśmy razem z futryną i od razu po pięć szarlotek! Jakie dobre! W życiu lepszej nie jadłem! Pycha!!! Mniam mniam!!!
Ruszamy i ok. 15.00 mijamy bramę Sagarmatha National Park. Sprawdzam, gdzie są materiały z Roztoczańskiego Parku. Oczywiście leżą nietknięte, wobec czego konfiskuję je!
Za zakrętem jest już Monjo - nasza przystań na dzisiaj i znajoma już lodga.
Robię starania o wcześniejszy wylot z Lukli. Mamy jeden dzień zapasu więc nie będziemy przedłużać pobytu na "nizinach". Głos w słuchawce każe nam przyjść do biura w Lukli - a wtedy zobaczymy co się da zrobić. A więc jest nadzieja!
Wieczorem rozprężeni dajemy sobie trochę w "palnik" Everest Whisky - "za udany powrót". Trzeba przyznać że jest dobra. A my jesteśmy szczęśliwi, że jesteśmy cali. Z informacji uzyskanych po drodze wynikało, że nie wszyscy wrócili żywi z tekkingu. A wszystko przez tę wysokość. Na bramie do parku był napis: "Altidute kills - Go slowly!" Niektórzy jednak chyba go nie dostrzegli...
Dzień 22 / 14.10
Idzie nam się z górki - to ostatni etap. W Phanding spotykamy Mariusza i Rafała, którzy są tu już od 2 dni i popijają piwko. Mają samolot na 16-go tak jak my, ale namawiamy ich aby próbowali wcześniej się z nami zabrać. Podejmują temat i za godzinę są gotowi do drogi. My - po smacznej pomidorówce ze świeżutkich pomidorów - również.
Docieramy przez przeszkód do Lukli ok. 15.00. Załatwiamy nocleg, przesuwamy rezerwację biletu na jutro i szczęśliwi idziemy na pokaz filmu "Balonem nad Everestem". Patrząc na te egzotyczne ujęcia łapię się - "zaraz, zaraz - ja tam przecież byłem! o...Gokyo!, a tam...Kala Pattar " To już nie jest dla mnie egzotyka. To MOJE wspomnienie!!!
Dzień 23 / 15.10
Lotnisko w Lukli gromadzi mnóstwo mieszkańców. Ciekawe kiedy się znudzi to obserwowanie lądujących samolotów. Rzeczywiście, jest na co popatrzeć ale żeby tak od 5 lat to samo??? Hmmm
Od 7 zaczyna się młyn. Średnio co piętnaście minut pojawia się nowy samolot, wyładunek, załadunek i start. A pas startowy wcale nie jest szerszy od rozpiętości skrzydeł.
Nasz samolot zabrał nas na pokład bez problemów - ale po uprzednim oddaniu zapalniczek (strażnik chyba kolekcjonuje). W tamtą stronę zabierali noże... Pewnie pojutrze będą to paski do spodni.
Sam lot bez emocji nie licząc niepokojącej myśli, że to już koniec przygody z Himalajami. Na samą myśl ściska nas w gardle. A przecież tyle lat na to czekaliśmy...
Po pół godzinie jesteśmy już w Kathmandu, a następnie w naszym hotelu "Sugat" wśród znajomych jaszczurek.
W końcu prysznic!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Jaka ulga....
Resztę dnia spędzamy na nicnierobieniu. Siedzimy do późna w nocy wspominając góry.
Dzień 24 / 16.10
Śpimy do 12.00 - "komfort" jednak rozpieszcza. Wpadł do nas Dadhma - znajomy Nepalczyk. Umawiamy się na "zarzynanie kóz" na jutro, a jeszcze dzisiaj idziemy na 17.00 planujemy kino.
Jesteśmy w kinie. Ale czad!!! Taka narodowa opera mydlana - jakieś 3 godziny "żywej sztuki" pod tytułem "Basanti", co w wolnym tłumaczeniu znaczy -"dobre samopoczucie". Osiąga się je - wynika z filmu - roznosząc wokół dobro i miłość (zwłaszcza do pięknej kobiety, ha).
W kinie budzimy małą sensację, bowiem nieczęsto widują tutaj obcokrajowców, tym bardziej że film jest zupełnie dla nich niezrozumiały. Zadziwia kolorami - i tylko tym. Sceny przedłużają się niemiłosiernie. Przy tym wenezuelskie tasiemce zaskakują dynamiką. Nasze dobre samopoczucie trochę zmącili funkcjonariusze kinowi. W mundurach, wyposażeni w białe pałki 3 razy podchodzili do nas, sprawdzając bilety lub sprawdzając czy aby na pewno siedzimy na swoich miejscach (zupełnie bez powodu - bo w kinie było może ze 30 osób). Na jednym piętrze po ok. 10-ciu mundurowych. Robi wrażenie! Wytrzymaliśmy do pierwszej przerwy, czyli około godziny...
Wieczorem pożegnalne piwo z Mariuszem i Rafałem.
Dzień 25 / 17.10
Rano wyjechaliśmy z Daghmą 20 km na południe gdzie odbywał się kolejny festiwal. Jechaliśmy jego starą toyotą z pewnymi obawami, bowiem polegał na składaniu ofiar z żywych zwierząt. Dotarliśmy na miejsce ok. 10.00 i od razu strzeliliśmy sobie po piwko - dla kurażu. Tak pokrzepieniu poszliśmy zmierzyć się z widokiem krwi.
Przed ołtarzem stali ludziska ze swoimi zwierzakami. Kat-rzeźnik prał po kolei kurę lub koziołka, polewał je wodą a następnie "zgrabnie" podrzynał im gardła. Odcięte głowy wręczał właścicielom, a ci stawiali sobie kropki na czołach z krwi i rozmazywali ją sobie po głowie. Krew lała się strumieniami, ku uciesze turystów. Potem właściciel ofiary zapalał lampkę i szedł na drugą stronę, gdzie odbywało się ćwiartowanie mięsa. Pewnie dzisiaj będzie mięsna uczta...
Wracając zahaczyliśmy o małą wioseczkę, gdzie spróbowaliśmy mandarynek prosto z ogrodu nepalskich rolników. Później wysiadł pasek klinowy w toyocie i kontynuowaliśmy naszą podróż metodą żabich skoków. Tym sposobem dotarliśmy do starego Kathmandu, gdzie czas się zatrzymał. Właśnie mieszkańcy stolicy przesiewali zboże... na ulicach.
Wieczorem obiadek i ostatnie zakupy pamiątek na Durbar Square. Poszliśmy się pożegnać z Daghmą i Jego rodziną. Wyśmienicie smakowała pożegnalna herbatka prosto na chodniku przed straganem. Jeszcze ostatnie ciacho z miejscowej ciastkarni, powrót do hotelu i pakowanie się.
Siedzimy z Józkiem w ogródku na dachu naszego hotelu i patrzymy na opustoszały o tej porze (23.00) skwer. Jak ten czas szybko leci. Przecież "przed chwilą" tu przylecieliśmy, pełni obaw...
autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2007-02-09 przeczytano: 3913 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|