|
Dziennik z podróży do Nepalu cz. 2Dzień 7 / 29.09
Dzisiaj dzień aklimatyzacyjny. Rozpoczął się od ceremonii grzebania jednego z mieszkańców Namche. Znowu niepokojące dźwięki trąb i bębenków, coraz wyższe tony wprowadzają nas w stan osobliwy (znowu).
Całe Namche to jeden wielki bazar (hehe Namche Bazar). Mnóstwo straganów- każdy dom to lodga lub stragan. Jest tu wszystko - kantor wymiany walut, faks, telefon, internet - a wszystko na wys 3400 m. Cholera gdzie ja jestem - czy to na pewno Himalaje?
Po śniadanku wybraliśmy się na górę Namche - cała wioska położona jest na stoku góry nachylonej do poziomu jakieś 40 stopni a kończy się przepaścią. Wycieczka na drugą stronę miejscowości wywołała u nas sporą zadyszkę i obawy przed jutrzejszym dniem. W końcu teraz jesteśmy bez 17 kilogramowych plecaków na grzbietach. Zmęczeni i zmoknięci wracamy na dół. Tak kolacja i łyk piołunówki Józka. Kurcze jak smakuje.
Dzień 8 / 30.09
Czwarty dzień bez kąpieli - i dobrze mi nawet z tym. Przyzwyczaiłem się już do swojego zapachu, ha.
Dzisiaj wyruszamy z samego rana - pogoda piękna jak marzenie. To co wczoraj było skryte w chmurach, dzisiaj w nagrodę - jawi nam się w całej okazałości. Góry - ośnieżone, dumne i piękne. Jak ja je kocham. Mocno musimy zadzierać głowę by dojrzeć wierzchołki. Pokrzepieni takim widokiem szybko ruszamy w górę.
Pierwszy etap idzie nam zupełnie gładko. Jest lekko z górki - tralalala. Ale za to te drugie 3 godziny ostro pod górę do Thengboche. Szlag by ich trafił - jak ciężko. Barki prawie mi wyrwało z zawiasów. Co za koszmar. Klniemy jak diabli ale idziemy. W końcu jakoś się tam dowlekliśmy z naszymi menażkami, kubkami i innymi szpejami, które najchętniej bym teraz wypieprzył z tej góry.
Steve - czeka już na nas na górze i uśmiecha się z daleka. Ma dla nas fajne pokoje, a dla mnie niespodziankę. Zobacz mówi - co tam widać. Patrzę, i oczom nie wierzę. Otworzyłem usta i usiadłęm na parapecie. Tam w oddali widzę zarysy Mount Everestu, a zaraz obok Lhotse. Ośnieżone, skąpane zachodzącym słońcem, wystające ponad chmury szczyty. Piękne!!!!!
Są jeszcze bardzo daleko - ale już wiem, ze tam dojdę!!! Żywy lub martwy ale dojdę.
Wieczorem idziemy do świątyni buddystów na wzgórzu. Miejsce osobliwe i piękne. Mnisi są bardzo przyjaźni, uśmiechnięci ale wyciszeni. Z pokorą ustępują miejsca zachodniej hołocie. Ze słów przewodnika, który tam mieszka na stałe zrozumiałem tylko tyle - powinniśmy to miejsce zostawić w spokoju i wychodzę.
W wiosce jest już zupełnie ciemno. Nad chmurami przez kilka chwil pojawiło się znowu pasmo Everestu oświetlone czerwonym promieniami zachodzącego słońca. Piękności. Teraz wiem po co tu jestem...
Nasza lodga to mieszanina narodowości. Razem z nami są ludzie z całego świata. Życie toczy się wokół kozy (metalowy piec na środku pokoju dziennego) opalanej suchymi yakowymi łajnami w formie ładnych placuszków. Jemy kolacje - pierożki momos z jakimiś zielstwem i popijamy miętową herbatką. Leszek i Józek mają objawy potężnego przeziębienia, a ja od trzech dni walczę z potężną sraczką. To pewnie wynik tej żabianki - czyli wody ze strumienia odkażanej jodyną. Ale co tam... trochę tylko piecze dupa i muszę siadać blisko drzwi wyjściowych bo moja "znajoma" daje mi co najwyżej 60 sekund czasu na znalezienie kibla.
Naprzeciwko mnie siedzi jakaś ładna dziewczyna. Uśmiechamy się do siebie. Pewnie to pierwsze objawy braku kobiecego ciepła...
Dzisiejszy etap przeszedłem w sandałach. Moje fajne buty trekkingowe okazały się, kurcze - okazały ciutke niewygodne. Już dwa dni leczę potężnego bąbla na stopie.
Śpiwory do tej pory niesamowicie gorące dzisiaj się pewnie przydadzą, bo na dworze jest jakieś pięć stopni a czeka nas noc w trumnach ze sklejki - bo trudno to nazwać pokojami (sklejka i kamienie to tutaj podstawowy budulec). Do tej pory żaden z nas nie spał w nocy bo wysokość dawała się we znaki przyśpieszonym biciem serca co w efekcie podnosiło nam temperaturę ciała tak do tego stopnia, że czuliśmy w śpiworach żar a w gardle Sachara.
Dzień 9 / 1.10
Dzisiaj idziemy z Tenghboche do Dianghboche malowniczą dolinką. I znów jak poprzednio mijamy kilka wiszących mostów a pod nimi piękna, modra spieniona rzeka. Trasa jest łatwa i przyjemna, więc bez większych problemów docieramy do celu. Diangbocze to dość rozległa miejscowość, uciekając więc przed hałaśliwą międzynarodową grupą znajdujemy zaciszną lodge, a w niej... uśmiechniętego Steva ( Steve wcześniej przyłączył się do grupy anglików). Chłopaki zrzucają plecaki i na wyrko - ja robię jeszcze mały rekonesans po okolicy. Jakieś 3 km na zachód jest położona malownicza dolina Periche. Uciekam przed deszczem przed zbliżającą się burzą. Chłopaki coraz gorzej się czują a ja znowu nie mogę spać. Gorąco w nocy, wysoko i ciąg dalszy przygody z moja "znajomą".
Dzień 10 / 2.10
Rozpoczynamy wcześnie od testu naszych maszynek gazowych i nepalskich zupek błuskawicznych. Nawet smakują. O 7.30 jesteśmy na szlaku z zamiarem dojścia do ściany Lhotse - ściany na której zginął Kukuczka w 1992. Po trzech godzinach wpieprzyliśmy się na ścianę lodowca. Kurcze, nie przypuszczałem, że lodowiec jedna wielka kupa kamieni - a dokładniej jego moreny po której szliśmy. Strasznie niebezpieczny ten marsz bo kamienie usuwają nam się spod nóg, a po prawej stronie urwisko na jakieś 30 m. Trzeba mocno uważać zanim zrobi się kolejny krok. Idziemy tak już kilka godzin a końca nie widać. Mamy jakieś 5 tys. metrów, nie bardzo wiemy gdzie jesteśmy a do tego robi się późno. Chłopaki postanowili wracać a ja uparłem się, że jak nie dotknę ściany Lhotse - nie wracam. Tak więc, gdy już humory zupełnie nam się popsuły, popsuła się pogoda - rozstajemy się ok. godz. 13.00. Okazało się że zupełnie niepotrzebnie bo Lhotse Base Camp bazę osiągnąłem po 40 minutach marszu. Wygląda na opustoszałą więc robię fotki i dalej w górę do ściany. Jakieś 200 m wyżej byłem już u celu. Byłem, dotknąłem, zwyciężyłem. Niestety, chmury były już tak nisko i zaczął padać śnieg. Ostatni rzut oka na ścianę i lodowiec - równie przerażający co sama ściana. Chwila refleksji na potęgą gór i miernocie ludzkiego losu i czas wracać. Po drodze zajrzałem do LBC a tam niespodzianka; rosyjscy himalaiści zapraszają na herbatę "Zachadi na czaj". No i byłem w namiocie ekipy. Nigdy jeszcze tak nie smakowała mi herbata (zapas wody skończył się już dawno). Chłopaki ostro łoją Lothse mimo, ze jeden z nich odszedł na zawsze...Maładcy!!!
Dzień 11 / 3.10
Pożegnaliśmy Dinagboche o 8.00 herbatką i zupką z kochera. Przed nami jakieś 6 godz - wg mapy 4,5 h ale nigdzie się przecież nie śpieszymy. Łagodne i piękne zbocze, w oddali śnieżne szczyty i cudowna słoneczna pogoda powodują, że idzie nam się wspaniale - pierwszą część trasy. W dole - jakieś 400 m pod nami rozległa dolina Periche. Dochodzimy do czoła lodowca Khumbu, gdzie przycupnęła malutka wioska Dhole. W promieniach silnego słońca odpoczywamy wygrzewając kości. Od tego momentu sceneria zmienia się ze czerwono-brązowych pastwisk na porozrzucane bezładnie "księżycowe" głazy lodospadu. Wspinamy się jakieś 200 m na jego czoło i idziemy wzdłuż jego zachodniej krawędzi. Gdyby nie ośnieżone szczyty Himalajów w oddali - krajobraz iście marsjański.
Dotarliśmy do Lobuche - przedostatniej wioski jeśli 4 domy na krzyż można nazwać wioską. Śpimy we wspólnej sali - całkiem przyjemna "nora". Jedzenie też może być, chociaż zastanawiam się skąd oni biorą tutaj wodę. Martwię się, że pochodzi ona z miejscowego płytkiego strumienia, gdzie poją się również jaki. Co to oznacza dla mojego i tak mocno zmęczonego układu trawiennego - boję się pomyśleć.
Wieczorem na wysokich pastwiskach słychać brzęk dzwonków u szyi yaków.
Znaleźliśmy z Józkiem agregat prądotwórczy w budowanej obok piątej lodgy. Aluminium, nitownice, prąd??? Kurcze -gdzie ja jestem?? Czy to aby na pewno Nepal, Himalaje i 5000 m???
Spotkaliśmy przesympatycznych gości z Krakowa: Mariusza i Rafała.
Wszyscy mieszkańcy tej lodgy - jakieś 10 osób- siedzimy we wspólnej sali. Mało jest rozmów. Pewnie to wynik zmęczenia, albo każdy myślami jest gdzieś daleko...
W nocy istny horror. Nie można spać. Budzimy się co kilka minut szukając tlenu, którego nie ma. Najbardziej cierpi Leszek. Bierze tabletkę Diamoxu, zaciska zęby i pewnie modli modli się (tak jak my) aby ta noc się w końcu skończyła.
Dzień 12 / 4.10
Na trasę do Gorak Shep wyruszyliśmy dosyc wcześnie, obawiając się że poźniej możemy nie znaleźć miejsc. Zresztą tak myśleli wszyscy bowiem przewodniki straszą ograniczoną ilością miejsc noclegowych. Wiec wszyscy zerwali się rano by być pierwszymi u celu. Na początku szło się bardzo dobrze (jak zwykle) ale później wdrapaliśmy się na ścieżkę biegnącą po zboczu lodowca. Co za koszmar. Tylko kamienie i piasek. Wszystko ruchome i trzeba bardzo uważać gdzie stawia się nogę. Na tych wysokościach jedynym ratunkiem w przypadku złamania jest śmigłowiec. Wszyscy wyglądamy jak z krzyża zdjęci - jesteśmy potwornie zmęczeni. Na dodatek chłopaki mają początki choroby wysokościowej i musimy bacznie obserwować reakcje organizmów.
Po dotarciu do Gorak Józek z Leszkiem padli na łóżeczko i "tną" krótką drzemkę a ja podejmuję rozmowę z sympatycznym małżeństwem (Magda i Grzegorz) z Poznania. Ciekawe, że na 14 trekkersów aż 7 jest teraz z Polski. Tak trzymać!!!
Po południu pogoda była na tyle dobra, że zdecydowaliśmy się na wejście na Kala Pattar. Prawie udany, bo Leszek zmęczony wysokością i mocnym bólem głowy zrezygnował w pół drogi. Odpoczywa wylegując się na rozgrzanym czerwonym kamieniu.
My z Józkiem, walcząc z odruchami wymiotnymi spowodowanych wysokością i zmęczeniem dotarliśmy na wierzchołek ok. godz. 14.00. Przed nami Mount Everest w całej okazałości! Ściskamy sobie dłonie, a w gardle jest jakoś dziwnie. Nie możemy wymówić ani słowa. W milczeniu siedzimy i patrzymy na Królową Gór...
Gdy już przeszła nam chwila wzruszenia, wyciągnąłem mała flaszkę polskiego spirytusu zabranego specjalnie na tę okazję, Józek rozrobił go przytaszczonym z Polski sokiem i wypiliśmy za Mount Everest, przyjaźń i mojego brata, który powinien wtedy być tam ze mną...
Spędziliśmy tam godzinę, podziwiając piękno Everestu oraz odwagę ludzi, którzy właśnie przygotowywali się do ataku ( w dole w Mount Everest Base Camp krzątają się dwie ekipy- koreańska i słoweńska).
Wieczorem siedzimy przy palącej się kozie, wśród takich samych jak my szczęśliwców. Gospodyni przygotowuje mam chleb chapati, ugniatając ciasto. Gdy płomień przygasa, podrzuca do pieca wysuszone "placki" yaków, biorąc je do ręki. Później nie myjąc dłoni zagniata ciasto dalej. Jeszcze kilka dni temu wyrzygałbym się pod stół, lecz teraz nie robi to na mnie żadnego wrażenia. Dzieciaki gospodarzy, które akurat mają ferie rozrabiają, w tle muzyka reage, Leszek czuje się już lepiej więc czegóż można więcej chcieć od życia w tej chwili???
autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2006-10-30 przeczytano: 4244 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|