|
Tam gdzie ziemia dotyka nieba cz. 2Z Lukli rozpoczęliśmy nasz trekking do Mount Everest Base Camp - ostatniej bazy wypadowej, z której himalaiści rozpoczynają atak na najwyższy szczyt świata. Poruszamy się etapami - od wioski do wioski po 6-8 godzin marszu dziennie. Mijamy głębokie na pięćset metrów doliny poprzecinane wiszącymi mostami po których zgrabnie chodzą yaki poganiane przez tubylców. Otoczenie zmienia się - warstwa roślinności kończy się na ok. 4500 metrów - a krajobraz staje się coraz bardziej księżycowy. Skały wokół a nad nami górują ośnieżone szczyty Himalajów. Cudowne widoki. Coraz wyżej jest coraz trudniej - brakuje tlenu, mówienie sprawia trudność a plecaki ważące po 17 kg ciążą niesamowicie. Szóstego dnia docieramy do bazy pod Lhotse, gdzie akurat rozbiła swój obóz ekipa rosyjska. Patrzymy na trasę ich wspinaczki z otwartymi ustami - 3 kilometry prawie pionowej w ściany! Możemy ich tylko podziwiać. W obozie panuje atmosfera przygnębienia bowiem jeden z himalaistów odpadł i właśnie szukają ciała. Na pytanie czy idą dalej jeden z nich odpowiada - "nasze życie jest w rękach Boga - oczywiście ze idziemy".
Minutą ciszy czcimy pamięć po Jerzym Kukuczcze, który zginał tutaj tragicznie w 1992 roku.
W czasie marszu zabrakło nam wody (w czasie całego trekkingu piliśmy wodę ze strumieni górskich odkażanych jodyną - brrr, paskudztwo) więc pragnienie staje się nie do wytrzymania. Himalaiści poczęstowali nas kubkiem herbaty, której smak pewnie będę pamiętał do końca swoich dni.
Zaczyna mam dokuczać choroba wysokościowa. Zwalniamy tempo i poświęcamy 2 dni na aklimatyzację. Okazuje się to niezwykle słuszną decyzją bowiem osoby, które nas w tym czasie wyprzedziły przepłaciły swoją ignorancję wysokości życiem. Nam jednak udaje się pokonać nieznośny ból głowy, trudności z koncentracją i bezsenność i po ośmiu dniach marszu osiągamy nasz cel Mount Everest Base Camp. Tam spotykamy dwie ekipy - słoweńską i koreańską. Przygotowują się do szturmu, więc nie przeszkadzając im idziemy dalej - na szczyt Kala Pattar na wysokości 5540 m npm - uznawany za jeden z najpiękniejszy punktów widokowych na Ziemi. Przed nami w odległości 3 km Mount Everst w całej okazałości! To co w tej chwili czujemy nie da się opisać. Mamy łzy w oczach i ściskamy sobie mocno dłonie. Bez zbędnych słów...
Tutaj ziemia naprawdę dotyka nieba.
Żegnamy się z królową gór i wracamy do na dół. Przed nami kolejny cel - dolina szmaragdowych jezior - Gokyo oraz szczyt Gokyo Ri (wys. 5530m). Głębokimi urwiskami docieramy do niej po 7 dniach. Trudy ciężkiego marszu zostają nam sowicie wynagrodzone. Co za widoki! A jakie kolory! Od rdzawo-czerwonych spalonych słońcem traw, przez śnieżnobiałe szczyty na tle granatowego nieba do szmaragdowych kolorów wysokogórskich jezior. I to wszystko w jednym kadrze! Cudo!
A jak mruczy i postękuje lodowiec wypływający z ośmiotysięcznika Cho Oyu! Szeroka na kilometr i długa na jakieś 10 km rzeka brudnego lodu z kamieniami niby nieruchoma - a jednak nie. Ciągle coś się dzieje - milimetrowe ruchy niezauważalne dla oka dzięki tym głuchym pomrukom są w jakiś dziwny sposób wyczuwalne. Niesamowite wrażenie czuć ten ruch!
Spędziliśmy tam 2 dni nie mogąc się nasycić wspaniałymi krajobrazami.
Aż trudno uwierzyć, że wśród lodowych podmuchów oraz surowego otoczenia życie może toczyć się normalnie. Tak jest za sprawą Szerpów- legendarnych ludzi tych gór którzy mają tutaj swoje wioski i letnie osady do wysokości 5000 m npm. Jak bardzo uciążliwe może być tam życie niech świadczy fakt, że do najbliższego sklepu mieszkańcy najwyżej położonych wiosek mają siedem dni pieszo. Oczywiście droga powrotna nie trwa wcale krócej...Nie przeszkadza im to jednak być niezwykle przyjaznym i serdecznym zarówno dla siebie jak i przybyszów, co dodatkowo wpływa na magię tego miejsca. Nirwana!
Powrót do lotniska w Lulki zajął nam kolejne 5 dni. Z góry idzie się znacznie szybciej. Jednak ciągle towarzyszy nam jedna powracająca niepokojąca myśl - że to już koniec przygody z Everestem. Przecież marzyliśmy o tym od tylu lat....Znowu ściska nas w gardle gdy z pokładu samolotu lecącego do Kathmandu spoglądamy na oddalające się śnieżnobiałe szczyty Himalajów.
Z Kathmandu pojechaliśmy do parku narodowego Chitwain na południu przy granicy z Indiami. Temperatura plus 36 st. C - wilgotność blisko 100 % - koszulka schła przez 2 dni na słońcu!!! Mimo tych niewygód jesteśmy szczęśliwy bo czujemy oddech dżungli - za rzeka zaczyna się prawdziwa kraina dzikich zwierząt. Na początek zafundowaliśmy sobie przejażdżkę po wiosce....wózkiem ciągnionym przez woły. Trzęsie jak diabli, ale za to mamy możliwość zajrzenia do chatek zbudowanych z trzciny i oblepionych glina. Wszystko ładnie wygląda w silnych promieniach zachodzącego słońca ale rzeczywistość dla tych ludzi jest trochę mniej kolorowa. Życie jest tu naprawdę ciężkie...
Rano przejażdżka na słoniach do dżungli - niesamowite wrażenie ; tup, tup, tup z częstotliwością bicia starego babcinego zegara ściennego przesuwamy się wśród ostrych akacji i palm, patrząc na wszystko z góry. Nawet na nosorożca, którego prawie możemy pogłaskać (później, gdy idziemy pieszo przez dżunglę już nie jesteśmy tak odważni - gdy biały nosorożec ryknął i ruszył w nasza stronę - zwiewaliśmy jak króliki na polowaniu!!!)
Widzimy pawie, węże, masę antylop, małpy i leoparda - wszystko to na zupełnej wolności. Kobry królewskie na szczęście już śpią. No i ten biały nosorożec, którego napędził nam sporego strachu.
Następnego dnia rano pożegnanie z naszym gospodarzem - "Namaste" i w drogę do Indii lokalnym autobusem, przy którym nasze Jelcze-ogórki z lat siedemdziesiątych to super krążowniki szos. Granice przekraczamy w nocy, bez problemów. Żegnaj piękny Nepalu. Problemy zaczęły się w nocy na trasie do Gorakhpur, miasta skąd mieliśmy pociąg do Delhi. Ok 21.00 zatrzymuje na policyjny patrol, jakieś 15 osób i rozpoczynają rewizję bagaży. "Skąd kamery??? Dlaczego nie wpisane do paszportu???" ( na granicy nie wymagali ). I tak w koło Macieju. Ciągle jakieś pytania i ciągle widzę, że nie są zadowoleni z odpowiedzi. Cholera, czego oni chcą?? Czy to prawdziwi czy podstawieni??? Zaczynamy czuć się nieswojo. Po jakieś pół godzinie dają nam w końcu spokój - ale już wiemy ze Indie to zupełnie inny kraj.....
Indie
Kierowca, który wiózł nas na pociąg - poczciwy staruszek z pozoru - okazał się istnym piratem szos. Stracony na kontrolę czas nadrabiał szaleńczą jazdą, nie wyłączając przy tym długich świateł i nie żałując klaksonu. Pojazdy na przeciwnym pasie ruchu odpłacały mu się tym samym, co w połączeniu z kolejnymi patrolami policji skutecznie podniosły nam adrenalinę.
Po drodze mijamy ludzi, którzy wychodzą nie wiadomo skąd - czasami w szczerym polu widzimy jakiś namiot przy szosie gdzie koczują ludzie. W snopach silnych świateł samochodów ubrani w białe długie szaty wyglądają jak zjawy...
Na dworcu w Gorakhpur byliśmy przed północą. Przez półtorej godziny bezskutecznie próbujemy ustalić, z którego peronu odchodzi nasz pociąg do Delhi. Ciągle otrzymujemy sprzeczne informację - a wszystko z uśmiechem na ustach. Później okazuje się to regułą; podczas całej naszej podróży do Indii nie udało nam się ani razu uzyskać jednoznacznej i wiarygodnej odpowiedzi na nasze pytania.
Zmęczeniu siadamy na ławce dworcowej wśród leżących bezpośrednio na posadzce żebraków i biegających pośród nich szczurów. Gryzonie są już prawie zupełnie oswojone bo można je karmić ręką.
Kiedy podjechał nasz pociąg (kolejowy wyświetlacz pokazywał dokładnie odwrotny kierunek) okazało się ze nikt nie jest w stanie wskazać nam naszych miejsc. Żadnych informacji na wagonach. Wszyscy oczywiście oferują pomoc, ale z ich zatroskanych min widać że są bezradni. Równie zatroskany jest pewien jadący tym pociągiem Anglik, który teraz pewnie cieszy się, że Indie nie są już ich kolonia. Niesamowity bałagan organizacyjny.
Gdy w końcu odnajdujemy nasz wagon okazuje się, że nasze miejsca są już zajęte przez podróżujących bezdomnych. Po krótkich i zdecydowanych interwencjach konduktora sprawa się wyjaśnia i z uczuciem ulgi kładziemy się na... niemiłosiernie oblepionych brudem kuszetkach błogosławiąc w duchu nasze rodzime koleje. Pod sufitem monotonnie warkoczą wentylatory, na których suszą się najdziwniejsze części garderoby podróżnych. Światło przygasa co od razu dodaje odwagi robalom. Po podłodze maszerują bezkarnie karaluchy wielkości kciuka. Ich liczenie z powodzeniem zastępuje nam rodzime liczenie baranów...
Razem z nami podróżował sadhu - staruszek odziany w skromne szaty ze splątanymi włosami i ciałem pokrytym popiołem. Jego jedyny bagaż to miska z wodą niezbędną do mycia i wykonywania rytualnych czynności. To jeden z hinduskich ascetów, który jest wyrazem dążeń do duchowej doskonałości w Indiach. Sadhu słyną z posiadania niezwykłych zdolności takich jak lewitacja lub znikanie i pojawianie się w różnych miejscach. Te umiejętności osiągają umartwiają się i bezustannie ćwicząc np. stanie na jednej nodze przez wiele lat. "Nasz" asceta podróżował jednak zupełnie normalnie czyli pociągiem i to na dodatek bez biletu, przez co był narażony na wiele nieprzyjemności. Poniżany - nie stracił jednak pogody ducha i dobrotliwego, ciepłego spojrzenia.
autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2006-12-03 przeczytano: 4447 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|