|
Spotkania z Afryką cz. 2Trzeciego dnia obozujemy na wysokości 4700 m. Przed nami tysiącmetrowa ściana do wierzchołka Kili. Przewodnik, sympatyczny Fredi mówi nam, że bacznie nas obserwował i że podobno nadajemy się na wejście "dla twardzieli". Mamy wybór, albo drogą okrężną albo wprost na ścianę z lodowca Arrow. A co tam, raz się żyje! Wszyscy czujemy się dobrze, więc decyzja może być tylko jedna. Wobec tego szybko spać, bo o północy zaczynamy atak szczytowy.
W takich sytuacjach zazwyczaj czas szybko biegnie, wiec zanim się obejrzeliśmy już była pobudka, szybkie śniadanie i w drogę. Razem z nami idzie trzech asystentów. Reszta ekipy ma zejść na dół i czekać na nas w umówionym miejscu.
Na początku idzie nam się wyśmienicie. Mamy zapas sił i wysokość jeszcze nie daje się we znaki. Jednak coraz wyżej jest coraz gorzej. W zupełniej ciemności trzeba bardzo uważać by nie wpaść się jakąś dziurę. Ścieżka jest stroma i chyba dobrze, że tak naprawdę nie widać jak głębokie urwiska czekają na naszą pomyłkę. Słychać tylko, że kamienie spadają kilkanaście sekund.
Do tego wysokość całkowicie dobrała się do mnie i wypruła ze mnie całą energię. A tu jeszcze z trzysta metrów. Jak tu dalej się wspinać, kiedy łapię powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg? Przewodnik, który już sto pięćdziesiąt razy był na wierzchołku wiedział jak postępować w takich sytuacjach.
- Zgadnij - mówi - ile lat miał najmłodszy zdobywca Kilimanjaro? Jedenaście. A wiesz ile najstarszy??
Wolałem nie wiedzieć. Oddałem mu plecak z jedzeniem i z latarką w zębach, na czworaka metr po metrze wydrapałem się na ten cholerny szczyt.
Kilimandżaro, tyleż o nim słyszałem, nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia. Rozległy stożek wulkanu z mało wyraźnym najwyższym punktem Afryki. Ale te słynne śniegi! Grube na kilkadziesiąt metrów wyglądają jak wielkie otulające czapy. Nadają mu niezwykłego charakteru. Jesteśmy przecież w środku Afryki trzy stopnie poniżej równika..a tu prawdziwa zima.
Zejście z góry nie było już niczym szczególnym, pomijając rozklekotane do granic możliwości kolana, które dokuczały nam przez długi jeszcze czas.
Spędziliśmy kolejną noc w jakimś obskurnym hotelu w Arushy odkażając się rodzimą piołunówką. Podczas tych kilku dni w górach warunki sanitarne są delikatnie mówiąc bardzo niezdrowe. Jedzenie było przechowywane w fatalnych warunkach. Jedliśmy niemalże z ziemi. Wszystko było niemiłosiernie zakurzone. Do tego woda na tych wysokościach wrze w temperaturze ok. 70 st.C. To za mało żeby zabić wszystkie bakterie. Dlatego wskazane jest by się od czasu do czasu odkazić.
Następnego dnia wyruszyliśmy na wschód do Dar Es Sallam. Trasę długości 600 km pokonaliśmy w sześć godzin. Autobusem! Szybko, prawda? To dlatego, że tam jest bardzo mało samochodów, a kierowcy prześcigają się nawzajem, często z narażeniem nie tylko swojego życia.
Tam przesiadka na prom na Zanzibar. Otoczyła nas cała masa miejscowych cwaniaków chcąc zedrzeć z mzungu* maksymalną kasę za bilet. My już wiemy jak się zachować w takich sytuacjach. Należy udawać, że nam nie zależy. Tak długo udawaliśmy, aż oni zeszli do przyzwoitej ceny. Co z tego, kiedy prom już rzucił cumy i wyraźnie odpływa!? W Europie to już koniec. Ale nie w Afryce. Tutaj można pomachać dolarami i...zawrócić prom. Szczęśliwie wiec zadokowaliśmy się na pokład, ktoś nam rzucił bilety (dwa a nie trzy) a potem wpadły nasze plecaki. Cały prom dopingował nam przy tym. Zdążą wejść czy wylądują w wodzie? Zdążyliśmy. Mimo, że wytargowaliśmy cenę zdecydowanie niższą niż podawały wszelkie przewodniki i tak stary marynarz powiedział nam, że prawie dwukrotnie przepłaciliśmy za bilet. Kolejny raz mzungu przegrały.
Kamienne miasto - stolica Zanzibaru. Tutaj wszelkie ostrzeżenia dotyczące bezpieczeństwa w Afryce nie mają zastosowania. Bez obaw można chodzić po wąskich uliczkach nawet w nocy. Mimo, że miejscowi przesiadują albo też wprost śpią na ulicach, nikt cię nie zaczepi. W Arushy szukając w nocy sklepu, ktoś uprzejmie poinformował nas żebyśmy szybko wracali do hotelu bo można w najlepszym przypadku stracić pieniądze. Tutaj natomiast wszyscy wydają się życzliwi turystom.
Celem naszym nie było miasto, tylko malutka wioska Nungwi na północy wyspy. Tutaj bowiem postanowiliśmy zakosztować przygody nurkowania w wodach Oceanu Indyjskiego. Żałuję, że nie mieliśmy aparatu do robienia zdjęć pod wodą bo opisać słowami bogactwo oddalonej od brzegu o kilkanaście kilometrów rafy koralowej jest dla mnie za trudne. To cały ogród różnokolorowych ryb, węży, kamyków i trudnych do określenia morskich stworzeń. Zresztą Nungwi to nie tylko podwodna przygoda. To wspaniałe miejsce do życia. Ciepło przez cały rok i morze dające wyżywienie. Niewiele trzeba by przeżyć, co niewątpliwie wykorzystują (niektórzy) miejscowi rybacy. Do tego niemalże biały piasek plaż i szmaragdowy kolor wody. To chyba dobre miejsce by zatrzymać się kilka dni, by..nic nie robić.
Po kilku dniach lenistwa udaliśmy się w drogę powrotną. Przed opuszczeniem Zanzibaru odwiedziliśmy knajpkę im. Fredde Mercury (tutaj bowiem urodził się ten słynny artysta) i poszliśmy skosztować część z tych pływających stworków, które widzieliśmy na rafie, a które teraz smakowicie podpiekają się na rusztach portowego targowiska. Muszę przyznać, że smakują równie dobrze jak wyglądają, czyli wyśmienicie.
Bezpośrednio z Dar Es Sallam złapaliśmy autobus do Nairobi i po 14 godzinach jazdy zdezelowanym wrakiem ok. 10 w nocy znaleźliśmy się ponownie w najniebezpieczniejszej stolicy świata i do tego w dzielnicy slumsów. Mając świadomość, że czas i miejsce jest dla nas bardzo nieodpowiednie gorączko zaczęliśmy szukać jakiegoś taniego hotelu.
Udało się zanim ktoś nas zadźgał.
Ostatni dzień pobytu na czarnym lądzie przeznaczyliśmy na zwiedzanie Nairobi. Trochę potrwało zanim pozbyliśmy się strachu chodzenia po chodnikach, ale w sumie okazało się, że obraz podawany w przewodnikach jest mocno przejaskrawiony. Kierując się zasadą, że jeśli nie szuka się kłopotów to się ich nie znajdzie, nic nie grozi przeciętnemu turyście. No chyba, że się ma pecha.
My nie mieliśmy, nie licząc niewielkiej awarii samolotu, która opóźniła nasz wylot do Polski o kilka godzin.
*) Mzungu - w języku suahili biały człowiek (odpowiednik meksykańskiego gringo) - to człowiek, którego należy orżnąć z kasy. Jest to dla nich punkt honoru. Czysty interes, nie jakieś tam rasistowskie pozostałości. Więc Afrykańczycy robią wszystko by takiego mzungu wydoić do cna. Dla nas -starych wyg- punktem honoru jest nie płacić za coś więcej niż jest warte.
autor / źródło: Piotr Zięba dodano: 2007-06-07 przeczytano: 4008 razy.
Zobacz podobne:
Warto przeczytać:
|
|
|
|